wtorek, 22 kwietnia 2014

Until the very end.

Shannon obudził się wczesnym rankiem, gdzieś koło piątej, zmęczony jeszcze bardziej, niż przed położeniem się spać. Owszem, spał tylko trzy godziny i głównie tym można tłumaczyć owe zmęczenie. Jednak brunet nie miał czasu rozmyślać nad długością swojego snu. Dzisiejszy dzień będzie cholernie długi i wyczerpujący, a sam Leto wiedział to już na wstępie, jeszcze zanim zwlekł się z łóżka.
Wygrzebał się z pościeli, która niestety nie dawała żadnego bezpieczeństwa, ani ciepła i udał się do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Spojrzał w lustro i westchnął cicho. Takiego widoku właśnie się spodziewał. Włosy w każdą stronę, czerwone oczy, zapuchnięte powieki. Do tego szaro-pergaminowy odcień skóry i ta widoczna rozpacz, malująca się na twarzy. Mężczyzna ochlapał się lodowatą wodą, chcąc nadać sobie chociaż trochę lepszego wyglądu. Na próżno jednak.
Zdjął szorty, cisnął podkoszulek na podłogę i wszedł do kabiny prysznicowej. Zimny strumień spływający mu po karku, plecach i dużymi kroplami ciężko spadający na stopy ocucił go nieco bardziej. Chwycił gąbkę, żel do kąpieli, namydlił ciało, spłukał, wziął szampon, namydlił włosy, spłukał. Wszystko robił automatycznie, jak dobrze zaprogramowany robot. Nad niczym się nie zastanawiał, o niczym nie myślał. I bez tego świeże rany i te fizyczne, i przede wszystkim psychiczne bolały mocno i bezustannie. 
To się stało 31 godzin temu, a Shannon nadal czuł się tak, jakby dopiero co był świadkiem tego zdarzenia. Jak wtedy, w ten felerny dzień. 
To był wtorek, tydzień się dopiero zaczął, a chłopaki już mieli urwanie głowy. Po 12 w południe dali wywiad w Dallas, w lokalnej stacji radiowej, zaraz potem jechali do miasteczka oddalonego o 20km na obiad i kolejny wywiad, by następnie udać się do Houston na koncert. Wszystko szło zgodnie z planem. Wywiad się powiódł, było wesoło, gdy każdy wygłupiał się, śpiewając ulubiony kawałek, czy podczas opowiadania śmieszniejszych anegdot z tras, ale też poważnie, gdy zaczęli rozmawiać o dalszej przyszłości zespołu. W restauracji obiad był smaczny, mięso jak zwykle dopieczone, sok ze świeżego ananasa, a ciasto czekoladowe jeszcze pyszniejsze niż zwykle. Po obiedzie zespół wsiadł do koncertowego autobusu i ruszył w stronę Houston, gdzie o 20 mieli dać czadu na dziesięciotysięczno osobowej Teksas Arenie. Wszystko było w porządku, Shannon usiadł z tyłu pojazdu za swoim małym kompletem bębnów i talerzy, Tomo chwycił za gitarę i zamknąwszy oczy oddał się temu, co kochał najbardziej, a Jared, siedzący z przodu, obok kierowcy, wpatrywał się w drogę i rozmyślał z uśmiechem na twarzy. To były ich ostatnie koncerty w tym roku, później mieli sobie zrobić kilkumiesięczne, zasłużone wakacje. Planowali, by na pierwsze dwa tygodnie pojechać gdzieś razem, z całą ekipą, na przykład do Indii lub do Egiptu. Żeby wszyscy razem odsapnęli i ostatni raz w tym roku pobawili się w swoim towarzystwie, a potem każdy rozjechałby się w swoim kierunku. 
Pogoda tego dnia nie była najgorsza, ba, było słonecznie i nawet jak na tą porę roku, a był to koniec października, było ciepło, bo aż 22 stopnie. Na drodze było spokojnie i cicho, tylko od czasu do czasu autobus wyminęła jakaś ciężarówka, czy wóz kempingowy. Nic nie zapowiadało tragedii, która miała już za parę minut nastąpić. 
Shannon akurat uderzył w talerz, kończąc tym samym refren 'The Kill', gdy wóz szarpnął się gwałtownie z piskiem opon i przeciągłym dźwiękiem klaksonu. Krótką chwilę później autobus leżał na dachu na poboczu, z płonącym przodem i uwięzionymi w środku ludźmi. Ciężarówka przewożąca owoce do pobliskiej hurtowni stała obok pod dziwnym kątem, z rozbitą maską, wyciekającym olejem silnikowym i z rozwalonymi skrzyniami pomarańczy, rozsypanymi po jezdni.
Perkusista ocknął się z ogromnym bólem w klatce piersiowej, z prawdopodobnie wstrząśnieniem mózgu i rozdrapanym do krwi prawym barkiem. Nogawka u spodni zajęła mu się ogniem, jednak szybko zgasła, pozostawiając po sobie spopielone resztki. Mężczyzna nie do końca wiedział co się stało, jednak wiedział, że musi stąd jak najszybciej uciec. Zabrać Jareda, Tomo, Tima, Emme, te dwie wizażystki-fryzjerki, kierowcę i wyjść z płonącego autokaru-pułapki. Dym gryzł go już w oczy, dusił w płucach, jednak Shannon na oślep zaczął przedzierać się do przodu samochodu, aby pomóc wydostać się swoim przyjaciołom. O mało nie wywrócił się o leżącego na podłodze, nieprzytomnego Tomo. Schylił się do niego, aby go obudzić, gdy nagle, gdzieś na lewo od niego usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk, przechodzący w szloch i głośne, nerwowe uspokajanie. To byli Emma i Tim. Chwilę później do uszu Leto doszedł kolejny mocny dźwięk, tym razem dźwięk wybijanych szyb. Gorąco-chłodne powietrze, świeżo-zadymione uderzyło go w twarz, co spowodowało, że jeszcze bardziej sprężył ruchy. Tim krzyczał coś do niego, więc mężczyzna nie czekając dłużej zarzucił sobie ręce Chorwata na szyję i powlókł nieprzytomnego w stronę, skąd dobiegał głos basisty. Tim w pewnym momencie przejął od perkusisty Milicevicia i sam wyciągnął go z wozu, po czym pomógł wyjść zapłakanym kosmetyczkom. Jedna miała otwarte złamanie ręki i bardzo krwawiła, natomiast druga, poza rozciętym łukiem brwiowym wyglądała tylko na mocno zszokowaną i wystraszoną. 
Shannon rozejrzał się przez łzy po polanie na zewnątrz autobusu i gdy nigdzie nie dostrzegł swojego brata, Jareda, wrócił w głąb pojazdu, nawołując go zachrypniętym i drżącym głosem. Kierował się na początek pojazdu, tam gdzie od ognia było już bardzo gorąco i bardzo niebezpiecznie. 
Najpierw zobaczył jego rękę, bezwładnie zwisającą z oparcia siedzenia. Rzucił się w tamtą stronę na tyle szybko, na ile pozwalał mu ból i liżące otoczenie płomienie ognia. Tu było najwięcej dymu, tu było najciemniej. Shannon, kaszląc i charcząc, wręcz wyszarpał brata zakleszczonego w siedzeniu i powlókł go w stronę okna, jak wcześniej Tomo. Wrócił jeszcze na chwilę do kierowcy, jednak ten już nie żył. Oczy miał zamknięte, z ust lała się krew, lewa strona ciała płonęła. Perkusista nie miał już kogo zabierać. Wrócił się do Jareda, jednak tego przejął już Tim razem z roztrzęsioną Emmą. Starszy Leto wyskoczył z pojazdu, a pięć minut później siedział w pędzącej na sygnale karetce. On i nadal nieprzytomny Jared w jednej, w następnej również nieprzytomny Tomo i rozhisteryzowana asystentka ze złamaną ręką, a na końcu, ostatnim ambulansem jechała Emma i młoda fryzjerka. Tim został na miejscu całego zdarzenia z policją i strażakami, starającymi się ugasić pożar. Kierowca ciężarówki wyszedł z tego wypadku o własnych siłach, bez nawet najmniejszego siniaka, o losie!
Łącznie na miejscu były cztery ambulanse - czwarty zabrał spalone ciało kierowcy od razu do kostnicy - dwa samochody policyjne i wielki wóz strażacki. Istna katastrofa w biały dzień.
Lekarze próbowali przywrócić funkcje życiowe Jaredowi, jednak na próżno. Nawdychał się zbyt dużo czadu i dymu, no i to go otruło. Nogę miał spaloną do mięśni. Więcej obrażeń u niego nie stwierdzono. Shannon poza rzeczywistym wstrząśnieniem mózgu i poharatanymi plecami na nic więcej nie mógł narzekać - jeśli chodzi o objawy fizyczne - u Emmy i fryzjerki skończyło się na kilku środkach przeciwbólowych i proszkach na uspokojenie, a kosmetyczka ze złamaniem otwartym właśnie przechodziła operację.
Shannon nie mógł uwierzyć w to co się stało. Widział jak jego brata pakują w czarny worek i nie mógł się z tym pogodzić. To nie mogła być prawda. A jednak była.
Stał pod prysznicem, a krople wody mieszały się ze słonymi łzami, spływającymi po policzkach równie automatycznie, jak wszystko co od tamtej pory czynił perkusista. Po pięciu minutach zakręcił wodę, wytarł się do sucha, ubrał we wcześniej przygotowany garnitur i usiadł na rozkopanym łóżku. Teraz miał czekać na Tima lub na Emme. Albo właściwie na kogokolwiek. Wszystko mu było jedno. Jared już nie żył, a Tomo nadal był w szpitalu w ciężkim stanie, nieprzytomny. Dla Shannona świat mógłby przestać istnieć, bo jego skończył się razem z nieszczęsnym wypadkiem, 31 godzin temu.
Emma zjawiła się pod domem braci Leto dwie i pół godziny później. Od dwóch dni czuła dławiący ucisk w gardle i na widok budynku wybuchła krótkim, cichym płaczem. 
Wszystko działo się zbyt szybko. Przedwczoraj o tej godzinie przygotowywała się do zabieganego, ale przyjemnego dnia, sprawdzając w notesie godziny wywiadów i budząc chłopaków, rozsianych po kilku hotelowych pokojach. Dwa wywiady i koncert. Z tym, że koncert się nie odbył. 
Dzisiaj jechała na pogrzeb Jareda. Cichy i spokojny, z garścią najbliższych osób, zorganizowany w pośpiechu, jak chyba każda inna ceremonia pochówku, w przeciwieństwie do show, które robił na scenie przed tysiące ludźmi. 
Środki uspakajające, które dostała od lekarzy tylko ją usypiały, więc od wczorajszego wieczora postanowiła je odstawić, by nie pogłębiać fizycznego wyczerpania. Psychicznie jakoś się trzymała, bo nadal nie wierzyła do końca w to, co się stało. Tak było, gdy była sama. 
Rozrywającym impulsem było przebywanie wśród bliskich. Wyczuwanie wciąż tlącej się obecności młodszego z braci, jakby zaraz miał przestąpić przez próg pokoju albo wsiąść do wozu. Lub zwykłe rzucenie okiem na jego rzeczy, które wszędzie walały się po labie. 
Kobieta wyciągnęła ze schowka paczkę chusteczek i wytarła oczy. Posiedziała jeszcze w aucie parę minut by się uspokoić i wyszła, w roztargnieniu nie zamykając wozu. Pod drzwiami nacisnęła mocno dzwonek i czekając na Shannona, starała się pozbierać. Chwyciwszy za klamkę, szarpnęła nią i otworzyła drzwi, dostrzegając starszego z braci, schodzącego po schodach. Emma starała się uśmiechnąć na jego widok, chociaż kąciki jej ust drżały jak lekko szarpnięta struna w gitarze. 
Mężczyzna wyglądał okropnie. Z jego twarzy biło zmęczenie i ból. Kobieta szybko przeskoczyła wzrokiem wgłąb mieszkania, nie mogąc sobie poradzić z tym widokiem. Z niewieloma rzeczami mogła sobie poradzić w tych dniach. Dobrze, że w ruch poszły osoby zajmujące się organizacją koncertów i planowaniem trasy, menadżerowie menadżerów, którzy znali lidera zespołu, ale nie byli z nim tak mocno związani. Przy śmierci chłodny i trzeźwy umysł był wymagany i właśnie to mogli zaoferować - powiadomienie prasy, kilka zwięzłych wiadomości na Facebooku i Twitterze, odwołanie touru. 
Constance przyleci o dziesiątej, pogrzeb - południe.
Na wieszaku przy drzwiach zobaczyła uszankę Jareda i z dłonią przyciśniętą do ust ruszyła do kuchni, rzuciwszy za sobą, że idzie przygotować herbatę.
Shannon był gotowy do wyjścia. To znaczy, założył już wypastowane przez gosposię domu czarne buty, zarzucił na ramiona cienki, elegancki płaszcz i już byłby wyszedł z domu, by czekać na kobietę w samochodzie, jednak jego wzrok zaczepił się na sportowej bluzie Jareda, powieszonej na wieszaku. Mężczyzna w niej wychodził pobiegać, a po powrocie zawsze wieszał ją w przedpokoju. Gosposia, starsza, ciemnoskóra latynoska już się nauczyła, że po każdym praniu ma odwieszać bluzę z powrotem na wieszak, a nie składać jej i chować do szafy. 
Leto wziął bluzę w dłonie i przycisnął do twarzy, starając się wychwycić zapach jej byłego właściciela. Było to jednak niemożliwe, ubranie było świeżo wyprane i nosiło na sobie tylko woń płynu do zmiękczania tkanin. Stał tak jednak, walcząc z kolejną falą rozpaczy.
Trochę minęło zanim uspokoił się, otarł wilgotne policzki i trzymając w dłoni bluzę, jakby to była jedyna i najcenniejsza pamiątka po bracie, udał się do kuchni, do Emmy. Widział, że i ona ledwo się trzyma. Podszedł do kobiety, uśmiechając się smutno i zamknął ją w kojącym uścisku. Oboje musieli być teraz silni i nie poddawać się.
Elektryczny czajnik z wodą szumiał cicho. Emma otworzyła szafkę, wyciągnęła herbatę, dwa kubki i wsparła się ciężko na dłoniach o blat, prosząc w myślach o chwilę wytchnienia. 
Słysząc za sobą kroki, wzdrygnęła się i odwróciła szybko. Jej oczom ukazał się Shannon ściskający bluzę brata, oczy miał szkliste, zaczerwienione.
Rozłożył ramiona i Emma wczepiła się w niego, połykając łzy. To Shannon i Constance nosili teraz największy ciężar. To ona musi im okazać wsparcie, nie na odwrót.
Po tej krótkiej i potrzebnej chwili ulgi odeszła od mężczyzny na dźwięk cichego klapnięcia czajnika. Zalała przygotowane torebki, nie roniąc z ust ani słowa. Czy właśnie tak to będzie wyglądało? Wszyscy będą się starali z początku żyć normalnie, jakby nic się nie stało i w końcu przyzwyczają się do tego stanu rzeczy? To zwyczajnie przerażało kobietę. Szczególnie w tej chwili. Zespół może się rozpadnie, ale jego członkowie będą mieć pieniądze i nowy start. Constance - podobnie. Emma bez trudu znajdzie pracę, a po Jaredzie - nie tym skaczącym po scenie, piszącym teksty piosenek, grającym w filmach, a tym fizycznym, tym 'swoim', tym, który rano lubił przez godzinę truchtać dla zdrowia - zostanie tylko szkielet, zdjęcia i nagrobek.
Z drugiej strony, co innego mieliby zrobić?
Emma dosypała po łyżce cukru do kubków i jeden drżącą ręką podała Shannonowi. Nie wiedziała, czy jadł coś ciepłego, czy w ogóle był w stanie, więc niech chociaż coś wypije. Usiadła przy stole ze swoją herbatą. Właściwie przydałaby się jej kawa.
- O dziesiątej przylatuje wasza mama. Stephanie i Jamie będą już czekać na lotnisku, Tim powiedział, że podwiezie Vicki. Zjawią się też rodzice Tomo. - wypaliła jak nakręcona lalka. Mówienie o tym "spotkaniu" - bo słowo "pogrzeb" jeszcze przy Emmie nie zostało wypowiedziane - dodawało jej dziwnej otuchy. Zajmowało myśli. Jakby to było kolejne zadanie lidera zespołu, zorganizuj to, pomóż mi tutaj, co myślisz o tym. Jasne, że się nieraz na niego wściekała. Ale już nie będzie.


Shannon wziął gorący kubek herbaty i przyglądał się swojemu bardzo zniekształconemu odbiciu na tafli napoju. Gliniany kubek parzył w dłonie, ale Shannon postanowił go nie puszczać. Czuł ból - znaczy że żył. Nie tak jak Jared. On już nic nie czuł.
Swojej matki nie widział od urodzin w marcu. Pokłócili się wtedy, dosyć poważnie. A później Jared robił za posłańca i to on opowiadał matce o Shannonie przez telefon i na odwrót. Starszy syn zadzwonił tylko raz i to też przez pomyłkę, bo wybrał zły numer w komórce. Wizja zobaczenia się z nią teraz i pojednania nad grobem młodszego brata była tym bardziej ciężka i straszna.
Mężczyzna oparł się o blat i upił łyk gorącej herbaty. Miał problemy z przełknięciem jej i bynajmniej nie z powodu temperatury. Od tamtego zdarzenia nic nie jadł, a jeśli chodzi o napoje, to była to tylko woda w małych ilościach i słone łzy, których nie chciał pokazać nikomu.
Mężczyzna spojrzał uważnie na blondynkę.
- Co potem? Po... - słowo 'pogrzeb' nie chciało mu przejść przez gardło - tym wszystkim?

Sączyła powoli herbatę, z początku nie odpowiadając Shannonowi. Właściwie tylko moczyła w kubku usta, bo woda była jeszcze gorąca.
- Jest przyjęcie w domu pogrzebowym. - mówiła głucho - Możliwe, że jakiś reporter się na nie wciśnie, ale takich od razu będziemy wypraszać. - odstawiła kubek na blat. Nie potrafiła tutaj przebywać. W domu było pusto i szaro, takie odnosiła wrażenie. Potrzebowała znaleźć się teraz wśród ludzi, nieważne czy znanych, czy nie.
Popatrzyła na zegarek - dochodziła ósma. Dwie godziny do przylotu matki chłopaków.
- Może chciałbyś zjeść coś na mieście?

- Jadłem śniadanie. - skłamał cicho i również spojrzał na zegarek. Za pięć godzin będzie po wszystkim. Pożegna się z bratem na zawsze. Jak potem będzie wyglądało jego życie? Na pewno nie tak jak przed wypadkiem.
- Gdzie Jared? - wychrypiał, jednak gdy zdał sobie sprawę jak dziwnie to zabrzmiało odchrząknął i zapytał jeszcze raz. - To znaczy, gdzie jest... No wiesz. - jednak nie potrafił o tym mówić.

Skinęła głową. Miała przeczucie, że Shannon kłamie, ale postanowiła nie naciskać. Może Leto wolał zostać w domu. Sama jadła tyle co nic, bo żołądek miała ściśnięty.
- Przygotowują go. Po przylocie Constance możemy podjechać pod dom... - głos jej słabł i w końcu odmówił posłuszeństwa. Napiła się herbaty. - Nim go zabiorą.

- Przygotowują... - powtórzył cicho. Jego bratem zajmują się teraz jak jakąś porcją mięsa. Przez twarz Shannona przebiegł skurcz bólu, a z krtani wydobył się jęk. Mężczyzna odwrócił się do kobiety plecami i otworzył drzwi szafki, wiszącej nad zlewem. Oddychając szybko i płytko, ze łzami w oczach szukał papierosów. Na pewno musiała tu być paczka lub dwie. Od jakiegoś czasu starał się ograniczać swój nikotynowy nałóg, jednak teraz potrzebował zapalić. Znalazł w końcu pełną, jeszcze zamkniętą paczkę i pociągnął nosem. Otworzył opakowanie, wyciągnął papierosa i drżącymi rękami starał się odpalić zapałki, bo tylko te leżały na wierzchu. Już dwa połamane patyczki z siarkowymi główkami leżały na blacie, ale Shannon nie poddawał się. - Kurwa mać... - zaklął cicho, płaczliwie i spróbował jeszcze raz. Jest, czubek papierosa w końcu jarzył się pomarańczowym żarem. Mężczyzna mocno się zaciągnął, aż zakręciło mu się w głowie, a z płuc wydobyło się charczenie i suchy kaszel palacza. Dopiero po chwili Leto znów spokojnie oddychał. Wydmuchiwał dym, nie wiedząc czy spojrzeć na Emme, czy stać tak dalej, choćby i te dwie godziny.
Kobieta opuściła wzrok i odstawiła kubek na blat stołu. Objęła rękami swoje ramiona, walcząc z nadchodzącą falą płaczu, którą z trudem w sobie zdusiła. Nie patrzyła na Shannona - jego stan zwyczajnie ściskał jej serce. Boże, co się będzie działo na pogrzebie? Co, gdy spuszczą trumnę z zamkniętym w niej Jaredem do dwumetrowego dołu i przysypią ją---
Z jej ust wyrwały się urywane szlochy. Tłamsiła je w sobie uporczywie i nagle wstała, ściskając mocno Shannona za ramię, chcąc mu dodać otuchy. Ocierała rękawem płaszcza oczy, w których zbierały się łzy, tym mocniej zaciskając dłoń na ramieniu mężczyzny. Idiotyczny gest, pomyślała. Cała sytuacja była idiotyczna. Niemożliwa.

Położył swoją dłoń na jej i lekko ją poklepał. Ot tak, jakby nic się przecież nie stało.
Półtorej godziny minęło w niezwykle długim i rozleniwionym tempie. Shannon palił papierosa za papierosem, z jedną tylko przerwą na wypicie kubka zimnej już herbaty, bo po którejś tam porcji nikotyny żołądek się zbuntował i podjechał pod samo gardło.
W końcu mężczyzna spojrzał po raz setny na zegarek i gdy tylko wskazówka stanęła na w pół do 10 zgasił w przepełnionej popielniczce dopiero co odpalonego papierosa i ruszył do wyjścia. Na moment jednak przystanął, czując się w obowiązku powiadomienia Emmy o swoich planach. - Chcę już jechać na lotnisko. Mogłabyś mnie podwieźć? - zapytał niepewnie, tak jakby zupełnie nie znał odpowiedzi. Gdy kobieta krótko skinęła głową i zaczęła zbierać się do drzwi, mężczyzna wrócił się jeszcze do szafki nad zlewem, z której wyciągnął dodatkowe dwie paczki papierosów - doprawdy nie miał pojęcia, skąd one się tam wzięły, zwłaszcza teraz, w tym okresie, gdy stopniowo starał się rzucić palenie - i już był gotowy do drogi.

Parę minut później byli w drodze do portu lotniczego Los Angeles. Późnym rankiem w czwartek drogi nie były zapchane samochodami, więc Emma i Shannon nie utknęli w większym korku. Nie rozmawiali. Temat i tak byłby jeden i nikt go nie chciał poruszyć.
Gdy znaleźli się na parkingu koło krajowego terminalu, Emma poczuła, jak w żołądku tworzy jej się kilogram kamieni. Powody były dwa - doskonale wiedziała o kłótni starszego z braci z matką i nie mogła uwierzyć, że już za trzy godziny będzie po wszystkim. Życie zamiecione na szuflę i wrzucone do kosza. Pojednanie nad kamienną płytą syna i brata. Koniec.
Na lotnisku kupiła sobie i perkusiście kawy i po kawałku ciasta, gdyby Leto jednak zdecydował się coś zjeść. 
Shannon mimo zaciśniętego gardła wypił kawę, ale ciasta nie był w stanie ruszyć. Tak by nie zauważyła tego blondynka odłożył je na ławkę, by jakiś głodny nieszczęśnik mógł się posilić w razie potrzeby i wyciągnął papierosy. Przypomniawszy sobie, że przecież nie wszędzie może zapalić, uścisnął Emme krótko za ramię, co miało chyba wszystko tłumaczyć i ruszył w stronę wyjścia. Przez szybę jeszcze zobaczył, że rzeczywiście ktoś się zainteresował kawałkiem szarlotki, którą odłożył. Ktoś, czyli obdarty bezdomny, któremu towarzyszył przybrudzony, niewielki kundel. Shannon przypatrywał im się chwilę, widział jak Emma dyskretnie wycofuje się z tamtego miejsca, jak mężczyzna dzieli się kawałkiem ciasta z psem. Wtedy, odwracając się do budynku plecami i zaciągając się mocno papierosem postanowił, że da nieznajomemu trochę pieniędzy na przeżycie. Zwykły ludzki gest. Ciekawe, czy Jared by go za to pochwalił...

Tłok ludzi pozwolił na kilkanaście minut zapomnieć o pogrzebie, do chwili, gdy stojąc przy części, gdzie wydawane były bagaże, Emma zobaczyła pochylającą się nad taśmą z walizkami i torbami Constance.
Kobieta ubrana była w czerń. Gdy Ludbrook podeszła do niej by się przywitać i pomóc z bagażem, ujrzała jej zmęczoną, ściągniętą rozpaczą twarz. Matce braci jakby przybyło lat przez te dwa dni, niezdrowy odcień cery, podpuchnięte, zaczerwienione oczy i zaciśnięte usta. Menadżerka uścisnęła ją mocno i bez słów, i zaraz po tym usłyszała szloch starszej kobiety.
Zginął jej syn. Constance czuła, jakby część jej zabrano bezpowrotnie. Bo czy i tak nie było? Wychowywała chłopców sama, i mimo że wciąż zmuszeni byli do zmieniania miejsc zamieszkania, starała się zapewnić im jak najlepszy byt. Jared i Shannon odnieśli sukces jako muzycy, ale mimo to nie urwali kontaktu z matką. Nie puszyła się z tym, ale tak - była z nich dumna. Osiadła w Bossier City i co jakiś czas wyjeżdżała do braci, często telefonowała. Wszystko układało się świetnie i rodzina przywykła do tego stanu rzeczy. Przez prawie dwadzieścia lat z Constance spadły największe zmartwienia, z tym że teraz powróciły, skupione w jednym straszliwym zdarzeniu. Pękało jej serce. Świadomość, że przeżyła swoje dziecko niszczyła ją od środka, psychicznie i fizycznie. Jej kochany syn spocznie dwa metry pod ziemią i już nigdy go nie zobaczy.
Leto stał tak zamyślony, w tym czasie wypalił trzy papierosy i w końcu od niechcenia spojrzał na zegarek. Nie ma go już pół godziny, matka na pewno przyleciała. Mężczyzna wrócił do budynku lotniska. Nie dostrzegł tu ani bezdomnego z psem, ani Emmy. Klnąc w duchu, że przecież miał dać potrzebującemu pieniądze, ruszył w stronę odbioru bagaży. Z daleka zobaczył blond kucyk Emmy i starał się wypatrzeć matkę, jednak zbyt wiele osób kręciło się przy taśmie z bagażami. Ruszył w stronę kobiety, by po chwili stanąć jak słup soli. Właśnie zobaczył swoją mamę. Kobietę o szarej, zmęczonej twarzy, z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami i potarganymi włosami. Oczu nie widział, ale mógł przysiąc, że zionie z nich ból i rozpacz. Emma podeszła do Constance i uścisnęła ją mocno, więc i on postanowił podejść do dwóch bliskich mu kobiet. I wtedy pani Leto go zauważyła. Wtedy nie wytrzymał. Widząc ją szlochającą sam wydał z siebie jęk bólu i wtulił się w rodzicielkę, jakby znów był małym, sześcioletnim dzieckiem. Łzy ciurkiem spływały mu po twarzy, lecz mężczyzna nie myślał teraz o tym aby je wstrzymywać.
- Mamo... Mamo, ja... Ja nic nie... Nic nie m-mogłem zrobić. Nic... - szlochał jej w ramię jak przed laty, gdy nabroił. Teraz jednak sprawa dotyczyła czegoś poważniejszego, niż podarte spodnie, czy rozbity wazon.

Nie mogła nic mówić. Słowa ugrzęzły jej w gardle i z ust wydarł się tylko szloch, a ramiona trzęsły się w spazmach płaczu. Przytulała do siebie Shannona najmocniej jak mogła, zaciskając ręce na jego płaszczu, jakby w przerażeniu, że śmierć zabierze także i jego. Nagle nogi się pod nią ugięły i byłaby upadła, gdyby nie pomoc mężczyzny.
Leto zaprowadził matkę pod wyjście terminalu, gdzie pod ścianą stał rząd krzeseł. Kobieta usiadła, ściskając syna mocno za rękę i podniosła zmęczone oczy na dwójkę osób stojących przed nią.
- On nie może być... Mój syn, mój Jared... - załamała ręce i skuliła się, szlochając głośno, nie pomna na przechodzących ludzi, na zatłoczone lotnisko, na cały świat. Emma, która trzymała torbę i walizkę, opuściła je natychmiast na ziemię i usiadła obok Constance, obejmując ją. Oddychała nierówno, walcząc z dławiącym uciskiem w piersi. Shannon i jego matka potrzebowali wsparcia i Emma musiała się trzymać.

Shannon głośno pociągnął nosem i klęknął przed matką. Przycisnął jej dłoń do policzka i starał się uspokoić. Musiał się uspokoić, musiał być oparciem dla matki, Emmy i wszystkich bliskich mu osób.
Kwadrans później w trójkę siedzieli w samochodzie, milcząc, zatopieni we własnych myślach. Co chwila ktoś pociągał nosem, szlochanie na szczęście na razie się zastopowało. Shannon wpatrywał się w boczną szybę, od czasu do czasu zerkając w lusterko, żeby spojrzeć na matkę. Kobieta z chusteczką przy twarzy, szklanymi oczami patrzyła w jakiś punkt, tylko dla siebie znany i nie odzywała się. To była naprawdę ciężka i smutna podróż.

Wszyscy spotkali się na cmentarzu. Najbliższa rodzina i przyjaciele przy grobie młodszego Leto, oraz cały tłum fanów za murem. Całkiem młode osoby z triadami na t-shirtach, mitchrami na bluzach i podobiznami mężczyzn z zespołu na plakatach stały oparte o kratowane ogrodzenie, bądź siedziały wprost na trawie. Każda z tych osób w rękach trzymała znicz i oplecioną czarnym kirem różę. Wszyscy milczeli.
Ogólny stan rzeczy wyglądał tak, że Tomo pomału wybudzał się ze śpiączki, ostatnie nabożeństwo przeprowadzić miał miejscowy pastor, a stado sępów-reporterów krążyło gdzieś pomiędzy Echelonem. Constance zbierała kondolencje, te od najbliższych znajomych, jak i te wykrzyczane przez stojących za ogrodzeniem fanów, Emma odbierała od różnych ludzi kwiaty i wieńce, układając je na tuż obok wykopanego dołu. W końcu na cmentarz przyjechał karawan i wtedy wszyscy zamilkli. Czterech mężczyzn, ubranych w czarne surduty i cylindry szybko i sprawnie wyciągnęli trumnę z samochodu, i dźwigając drewnianą skrzynię na własnych ramionach ustawili się do ostatniego przemarszu. Na cmentarzu nadal panowała cisza. Nikt, a już na pewno nie Shannon, nie pomyślał o orkiestrze, czy chociaż samotnym trębaczu, który mógłby zagrać ostatni utwór dla młodszego Leto. Po polu obsadzonym płytami nagrobnymi niósł się tylko dźwięk chlipania i wydmuchiwania nosa, aż nagle skądś, do końca nie wiadomo skąd potoczyła się melodia ze sztuki baletowej 'Jezioro Łabędzie', ta sama która kończyła ostatni utwór na nowo wydanej płycie zespołu. Atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała, aż można ją było kroić nożem. Zewsząd rozległ się szloch i głośny płacz. Nikt się tego nie spodziewał, ale reakcja wszystkich była taka sama. Lecz najbardziej przeżyły to dwie osoby - Constance, która bez słowa osunęła się na kolana, chowając twarz w trzęsących się ramionach i Shannon, którego oczy wypełniły się gorącymi łzami, a z gardła wydobył się warkotliwy wrzask, pełen rozpaczy i cierpienia. Muzyka jednak nie ustała, nadal wrzynała się boleśnie wprost do serca i mózgu. Dopiero kwadrans później wszystko się uspokoiło. Matka Leto siedziała na rozkładanym krześle, które specjalnie dla niej przyniósł Tim z kaplicy. W nadal drżących dłoniach trzymała biały, plastikowy kubek z wodą. Starszy brat zmarłego stał z boku, razem z Emmą, która mocno ściskała go za ramię, szepcząc przy tym jakieś formułki na uspokojenie i znowu palił papierosy. Nikt ze stojących za ogrodzeniem osób nie przyznał się do tego bądź co bądź śmiałego czynu, ale chyba też nikt nie miał odwagi go powtarzać.
Pastor prowadzący te ostatnie błogosławieństwo Jareda odchrząknął i otworzył Biblię. - A zatem pomódlmy się. - zaczął i w chwilę później po wzgórzu potoczyły się słowa modlitwy. Wszyscy wpatrywali się w trumnę z bukowego drewna, tak jakby zaraz jej wieko miało się otworzyć, a na trawę miał wyskoczyć lider zespołu, krzycząc do tłumu fanów i dziękując za przybycie na kolejny koncert. Ostatnia nadzieja była jednak martwa, tak samo jak idol tysięcy nastolatków.
- Czy rodzina chciałaby powiedzieć kilka słów o zmarłym przed ostatecznym pochówkiem?
Shannon najprawdopodobniej nie zareagowałby na to pytanie wielebnego, gdyby nie Ludbrook, która nadal szarpała go za ramię. - Idź. Musisz coś powiedzieć, wasza mama nie da rady.
Leto spojrzał na rodzicielkę. Rzeczywiście, kobieta wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozsypać w drobny pył. Przełknął więc ślinę, chociaż nie bardzo mu się to udało z powodu wielkiej guli, która rozrosła mu się w gardle i na nogach miękkich jak z waty podszedł do drewnianej, przenośnej ambony. Teraz wszystkie oczy były zwrócone ku niemu i czekały na jakiekolwiek jego słowo. Shannon miał wielką ochotę uciec, lub zapaść się pod ziemię razem z Jaredem. Chwilę zajęło mu zebranie się w sobie, aż w końcu przemówił, głosem cichym, spokojnym, ale po brzegi wypełnionym żalem.
- Jared Leto. Muzyk, aktor, gość z milionem pomysłów na minutę, porypany i dążący do swojego celu za wszelką cenę. Ale przede wszystkim mój ukochany brat. Mój mały Jared. Ten, który nie raz wypił ostatni łyk mleka z butelki. Ten, który niby przez przypadek połamał moje pierwsze pałki. Ten, który jakoś zawsze potrafił wyjaśnić swoje przewinienie i nigdy nie został ukarany. To ja znałem go najlepiej, to ja byłem z nim gdy odnosił sukcesy, ale też gdy ponosił klęski. On nauczył mnie cierpliwości i wiary w swoje marzenia. Był dla mnie motorem do działania. I nie tylko dla mnie. Dla wielu z was. - tu swoją wypowiedź przerwał i rozejrzał się po zebranych. Echelon stał za ogrodzeniem z wyciągniętymi szyjami, aby żadnego wypowiedzianego słowa nie uronić, przyjaciele braci kiwali ze zrozumieniem i chyba z uznaniem głowami, a Constance, mimo łez spływających jej po policzkach, lekko się uśmiechała. Albo tylko mu się tak wydawało. Odchrząknął i kontynuował, tym razem nieco głośniej. - Jared na pewno nie chciałby być zapamiętany jako wielka gwiazdka z ładną buźką, która miała odrobinę szczęścia w życiu. Na pewno nie. Ale jestem w stu procentach pewny, że szczerze by się uśmiechnął, gdyby ktoś nazwał go po prostu człowiekiem z marzeniami. Bo taki zawsze był. Uparty marzyciel. I takiego go pamiętajmy. - znów spauzował. Tym razem jego wzrok skierowany był na trumnę. - Ten wypadek nie był nam potrzebny, ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie pozwólmy aby ta śmierć naszego syna, brata, przyjaciela i wreszcie idola poszła na marne. Dziękuję.
Shannon na pewno nie spodziewał się takiej reakcji ze strony fanów, gdy po skończonej przemowie podszedł do drewnianej skrzyni i na jej wieku złożył słony od łez pocałunek. Tłum nagle zaczął klaskać. Cicho i krótko, ale jednak. Mężczyzna nie miał już siły złościć się na tych ludzi, schodząc z podwyższenia w stronę swojej matki. Spojrzał na nich ukradkiem, lecz zaraz został porwany w objęcia przez Constance, która znów rozpaczliwie szlochała. Mocno ją uścisnął, przyciskając twarz do zagięcia na szyi kobiety, by tam móc pozostawić mokre plamy. - Kocham cię, rozumiesz? Kocham cię najmocniej na świecie. Teraz mam już tylko ciebie i nie zamierzam ciebie również tracić. - usłyszał ochrypłe zapewnienia wypowiedziane wprost do jego ucha i to spowodowało, że jeszcze bardziej przylgnął do rodzicielki. Znów był tym małym Shannonem, dla którego nie liczyło się nic innego poza wonią delikatnych, matczynych perfum i bijącym od niej ciepłem.
Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. Trumna została przysypana ziemią, a tą przyozdobiono wieńcami przybyłych na uroczystość. Dookoła poustawiane były małe znicze, w których radośnie podskakiwały płomyki. Ostatnimi, którzy opuścili miejsce pochówku byli oczywiście Constance, Shannon i Emma. Odeszli wolno po brukowanej ścieżce, aż do ogrodzenia. Tam nikt ich nie zatrzymywał. Żaden z czekających pod wejściem fanów nawet nie odważył się odezwać, czy poruszyć. Dopiero gdy rodzina Leto wraz z asystentką Ludbrook wsiedli do samochodu i odjechali, pierwsi, wciąż wystraszeni nastolatkowie weszli na teren cmentarza. Później następni i kolejni, aż w końcu nowy grób został otoczony przez ogromny tłum. Wszyscy płakali.





___________________________





Shot pisany w dwie osoby, dlatego fragmenty mogą się powtarzać.