piątek, 8 kwietnia 2016

Była ciemna, burzliwa noc.

Gwoli wyjaśnienia: praca była pisana w dwóch etapach na zajęcia, na przedmiot o przepięknej nazwie 'warsztaty pisarskie'. Zadanie polegało na napisaniu krótkiego opowiadania (jedna strona A4), zaczynającego się od zdania 'Była ciemna, burzliwa noc'. Historia dowolna, taka totalnie nasza. Okay, challenge accepted. Opowiadanie jest.
Na następne zajęcia dostaliśmy polecenie, aby przekształcić naszą pracę na pisaną w 1. osobie l.p.(bądź na odwrót - twoja praca jest w 1. osobie to piszesz w 3.), jednakowoż udało mi się od tego wymigać po prostu tej pracy nie pisząc i nie przychodząc na zajęcia (oj, ja niedobra).
Ostatnią ingerencją w tekst miało być napisanie opisu naszej postaci (jedna strona A5). Opis ten powstał dziś rano na okienku, w mieszkaniu koleżanki z roku, przy kubku kawy i ploteczkach. Kasia, jeśli jakimś cudem to czytasz - pozdrawiam Cię serdecznie! Moją Żabcię i Bartosza również.
Cały tekst wygląda, jak wygląda i jest, jaki jest. Został doceniony zarówno przez wykładowczynię, jak i przez innych studentów, jestem z tego tekstu - a raczej dwóch - bardzo dumna i myślę, że podejmę się tego zadania, które początkowo olałam, czyli przekonstruowania pracy na 1. osobę.
A Wy co o tym myślicie? Dajcie znać w komentarzu i miłej lektury!



Była ciemna, burzliwa noc. Mały Timmy siedział przy oknie i z rosnącym niepokojem oglądał trzęsące się na wietrze gałęzie drzew, które jeszcze jego pradziadek posadził tutaj w czasach swojej młodości – przynajmniej tak mu zawsze mówiła babcia. Chłopczyk ustawił na parapecie garstkę ołowianych żołnierzyków i zamierzał się nimi bawić tak długo, aż wróci mama. Mama Timmy’ego pracowała na pełny etat w fabryce obuwniczej i mały rzadko widywał ją w domu. Zazwyczaj siedział z babcią i starszym bratem, Paulem. Paul miał już piętnaście lat i był prawie-dorosły, nie chciał się bawić z takim dzieciakiem, jak Timmy. Ale to od niego Timmy dostał żołnierzyki, duże pudło klocków lego i wielkiego, pluszowego niedźwiedzia, Pana Boba. Timmy miał jeszcze wyścigowego resoraka i trzy gry planszowe, które co niedzielę rozkładał na stole w kuchni i zmuszał całą rodzinę, aby z nim grała do późnego wieczora. Oczywiście, zawsze wygrywał Paul, nigdy nie dawał forów młodszemu bratu. Ale Timmy nie gniewał się na niego. Bardzo lubił te niedzielne wieczory i z anielską cierpliwością czekał na nie cały tydzień. W zimie, po Nowym Roku mama zawiesiła mu nad łóżkiem ogromny kalendarz z piłkarzami i chłopczyk codziennie skreślał mazakiem dni, które zostały do niedzieli.
Timmy nie był już takim małym dzieckiem. Znał się na zegarku, umiał płynnie wyrecytować wszystkie dni tygodnia i nazwy miesięcy, nie potrzebował już czterech kółek w rowerze i w przyszłym roku na jesień miał pójść do szkoły. Timmy był duży i mimo tego, że fluorescencyjne wskazówki zegara z lampką, który stał na półce przy łóżku, wskazywały już za dwadzieścia jedenastą, nadal dzielnie siedział na parapecie i wypatrywał mamy.
Na dworze lał deszcz i okropnie wiał wiatr. Uliczna latarnia zaczęła migotać, a po karku chłopca spłynęła strużka potu. Co to ma być za strach? Nie wolno się bać! Przecież nic się nie dzieje, to tylko burza. A może pójść do babci i spytać, kiedy mama wróci? Nie, lepiej nie. Jak będzie tu siedział i grzecznie czekał, to za chwilę ją wypatrzy na chodniku, tuż obok domu państwa Presleyów. Pan Presley był starszy od mamy i w lecie robił bardzo dobre hot-dogi z grilla, a pani Presley miała obsesję na punkcie kotów – przynajmniej tak mówił Paul. Timmy wiedział, że sąsiedzi mieli psa, starego wilczura Ernesta, ale o kotach nic nigdy nie słyszał. Może Paul się mylił? Babcia zawsze powtarzała, że Paul gada jak potłuczony, cokolwiek to znaczy. No ale gdzie ta mama? Wszyscy w domu już śpią, Timmy też powinien.
Jeden z żołnierzyków przewrócił się i spadł z parapetu. To Timmy go zrzucił czy sam spadł? Dziwne. Ale Timmy już go nie podniósł, właśnie zauważył dziwny ruch na końcu ulicy. Ktoś tam był i chyba właśnie zmierzał w stronę domu. Tylko kto to? Mama? Nie, ona by się tak nie skradała. Timmy przysunął się bliżej okna. Na szybie pojawiła się wilgotna para z jego płytkiego oddechu. Po plecach znów popłynął pot. Ten ktoś był coraz bliżej, tylko kim on był? Czy to człowiek, a może zwierzę? Nieee. To był chyba… żołnierzyk? Tak, chyba jego ołowiany żołnierzyk się skradał pod dom. Ale czy to prawda? Paul mówił, że takie rzeczy dzieją się tylko w horrorach i w strasznych snach. Może Timmy śpi?

- I jak, panie doktorze? Jak z naszym chłopcem?
- Nie będę owijał w bawełnę. Nie jest dobrze. Podejrzewam obumieranie mózgu.
- Ile to może potrwać?
- Zlecę zrobienie kolejnych badań. Jeśli moja diagnoza się potwierdzi, zaczniemy odłączać aparaturę wspomagającą funkcje życiowe. Myślę, że za tydzień będzie po wszystkim.
- A jeśli w tym czasie Timothy się wybudzi?
- Wtedy ogłosimy cud. Wszystkie gazety będą o tym pisały. Już widzę te nagłówki „Chłopiec wybudził się ze śpiączki po przeszło piętnastu latach”.
- Trzeba będzie go na nowo uczyć wszystkiego, po raz drugi się narodzi.
- Tak, tylko kto przy nim wtedy będzie? Pani? Personel szpitalny? Niedołężna babcia, która piętro niżej z dnia na dzień gaśnie? Czy ten Paul, który ledwo co wyszedł z więzienia? Matka Tima już na niego czego u boku Najwyższego. Dla niego najlepiej będzie, jeśli umrze.


***

Opis postaci:

- Panie doktorze, czy to już?
W sali było cicho, jedynie szmer wielkiej maszyny stojącej przy łóżku zakłócał ogólny spokój. To było lato – duszno, gorąco i parno. Zbierało się na burze. Małe, denerwujące owady bez pardonu wdzierały się przez otwarte okno i wściekle bzyczały pod sufitem. Gruby mężczyzna w śnieżnobiałym kitlu wyciągnął chusteczkę i wytarł lśniące od potu skronie, następnie złożył kawałek materiału i schował do kieszeni spodni. Odchrząknął krótko i patrząc w jakiś znany tylko sobie punkt na ścianie, powiedział:
- Tak, to już. Nie ma sensu tego przeciągać. Pójdę to udokumentować. – i wyszedł.
            W pomieszczeniu została pielęgniarka i ciało na łóżku. Ciało nie poruszało się. Po prostu leżało, było. Był to ewidentnie męski osobnik. Ile miał lat? Według szpitalnej dokumentacji trzydzieści osiem. Zupełnie nie wyglądał na swój wiek. Wyglądał dużo starzej. Miał dłuższe, wypłowiałe włosy i kilkudniowy, siwy zarost na zapadniętych policzkach. Był chudy i blady. Tak blady, że cienkie, niebieskie żyłki na jego twarzy i szyi widoczne były gołym okiem. Co do oczu, miał je otwarte. Naturalnie – nie widzące, ale otwarte. Niegdyś zielone tęczówki teraz były pokryte gęstą mgłą. Sine usta ściągnięte w cienką kreskę.
            Jeśli mowa o jego wnętrzu – były czasy, kiedy wnętrze było bogate, zdrowe i żywe. Teraz wszystkie funkcje życiowe podtrzymywały maszyny. Oddychanie, obieg krwi po organizmie, wydalanie – człowiek-robot. Posiłki w postaci płynnej w kroplówkach. Respirator. Specjalny worek połączony z jelitem grubym na ekskrementy.
            Mózg? Ten fizycznie był w czaszce, ale co się działo w jego wnętrzu? Może nadal pojawiały się wspomnienia ołowianych żołnierzyków i gier planszowych? Może ciągle rozważał nad wielką, czarną postacią zza drzew na wprost okna w dawnym domu? Może zastanawiał się, który dzień w kalendarzu skreślić?
            Pielęgniarka powoli zaczęła odłączać maszynerię. Szum ustał, muchy nadal krążyły wokół lampy. Odezwała się burza, na niebie pojawił się pierwszy błysk piorunu. Timmy-robokop umierał w ciszy.


wtorek, 22 kwietnia 2014

Until the very end.

Shannon obudził się wczesnym rankiem, gdzieś koło piątej, zmęczony jeszcze bardziej, niż przed położeniem się spać. Owszem, spał tylko trzy godziny i głównie tym można tłumaczyć owe zmęczenie. Jednak brunet nie miał czasu rozmyślać nad długością swojego snu. Dzisiejszy dzień będzie cholernie długi i wyczerpujący, a sam Leto wiedział to już na wstępie, jeszcze zanim zwlekł się z łóżka.
Wygrzebał się z pościeli, która niestety nie dawała żadnego bezpieczeństwa, ani ciepła i udał się do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Spojrzał w lustro i westchnął cicho. Takiego widoku właśnie się spodziewał. Włosy w każdą stronę, czerwone oczy, zapuchnięte powieki. Do tego szaro-pergaminowy odcień skóry i ta widoczna rozpacz, malująca się na twarzy. Mężczyzna ochlapał się lodowatą wodą, chcąc nadać sobie chociaż trochę lepszego wyglądu. Na próżno jednak.
Zdjął szorty, cisnął podkoszulek na podłogę i wszedł do kabiny prysznicowej. Zimny strumień spływający mu po karku, plecach i dużymi kroplami ciężko spadający na stopy ocucił go nieco bardziej. Chwycił gąbkę, żel do kąpieli, namydlił ciało, spłukał, wziął szampon, namydlił włosy, spłukał. Wszystko robił automatycznie, jak dobrze zaprogramowany robot. Nad niczym się nie zastanawiał, o niczym nie myślał. I bez tego świeże rany i te fizyczne, i przede wszystkim psychiczne bolały mocno i bezustannie. 
To się stało 31 godzin temu, a Shannon nadal czuł się tak, jakby dopiero co był świadkiem tego zdarzenia. Jak wtedy, w ten felerny dzień. 
To był wtorek, tydzień się dopiero zaczął, a chłopaki już mieli urwanie głowy. Po 12 w południe dali wywiad w Dallas, w lokalnej stacji radiowej, zaraz potem jechali do miasteczka oddalonego o 20km na obiad i kolejny wywiad, by następnie udać się do Houston na koncert. Wszystko szło zgodnie z planem. Wywiad się powiódł, było wesoło, gdy każdy wygłupiał się, śpiewając ulubiony kawałek, czy podczas opowiadania śmieszniejszych anegdot z tras, ale też poważnie, gdy zaczęli rozmawiać o dalszej przyszłości zespołu. W restauracji obiad był smaczny, mięso jak zwykle dopieczone, sok ze świeżego ananasa, a ciasto czekoladowe jeszcze pyszniejsze niż zwykle. Po obiedzie zespół wsiadł do koncertowego autobusu i ruszył w stronę Houston, gdzie o 20 mieli dać czadu na dziesięciotysięczno osobowej Teksas Arenie. Wszystko było w porządku, Shannon usiadł z tyłu pojazdu za swoim małym kompletem bębnów i talerzy, Tomo chwycił za gitarę i zamknąwszy oczy oddał się temu, co kochał najbardziej, a Jared, siedzący z przodu, obok kierowcy, wpatrywał się w drogę i rozmyślał z uśmiechem na twarzy. To były ich ostatnie koncerty w tym roku, później mieli sobie zrobić kilkumiesięczne, zasłużone wakacje. Planowali, by na pierwsze dwa tygodnie pojechać gdzieś razem, z całą ekipą, na przykład do Indii lub do Egiptu. Żeby wszyscy razem odsapnęli i ostatni raz w tym roku pobawili się w swoim towarzystwie, a potem każdy rozjechałby się w swoim kierunku. 
Pogoda tego dnia nie była najgorsza, ba, było słonecznie i nawet jak na tą porę roku, a był to koniec października, było ciepło, bo aż 22 stopnie. Na drodze było spokojnie i cicho, tylko od czasu do czasu autobus wyminęła jakaś ciężarówka, czy wóz kempingowy. Nic nie zapowiadało tragedii, która miała już za parę minut nastąpić. 
Shannon akurat uderzył w talerz, kończąc tym samym refren 'The Kill', gdy wóz szarpnął się gwałtownie z piskiem opon i przeciągłym dźwiękiem klaksonu. Krótką chwilę później autobus leżał na dachu na poboczu, z płonącym przodem i uwięzionymi w środku ludźmi. Ciężarówka przewożąca owoce do pobliskiej hurtowni stała obok pod dziwnym kątem, z rozbitą maską, wyciekającym olejem silnikowym i z rozwalonymi skrzyniami pomarańczy, rozsypanymi po jezdni.
Perkusista ocknął się z ogromnym bólem w klatce piersiowej, z prawdopodobnie wstrząśnieniem mózgu i rozdrapanym do krwi prawym barkiem. Nogawka u spodni zajęła mu się ogniem, jednak szybko zgasła, pozostawiając po sobie spopielone resztki. Mężczyzna nie do końca wiedział co się stało, jednak wiedział, że musi stąd jak najszybciej uciec. Zabrać Jareda, Tomo, Tima, Emme, te dwie wizażystki-fryzjerki, kierowcę i wyjść z płonącego autokaru-pułapki. Dym gryzł go już w oczy, dusił w płucach, jednak Shannon na oślep zaczął przedzierać się do przodu samochodu, aby pomóc wydostać się swoim przyjaciołom. O mało nie wywrócił się o leżącego na podłodze, nieprzytomnego Tomo. Schylił się do niego, aby go obudzić, gdy nagle, gdzieś na lewo od niego usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk, przechodzący w szloch i głośne, nerwowe uspokajanie. To byli Emma i Tim. Chwilę później do uszu Leto doszedł kolejny mocny dźwięk, tym razem dźwięk wybijanych szyb. Gorąco-chłodne powietrze, świeżo-zadymione uderzyło go w twarz, co spowodowało, że jeszcze bardziej sprężył ruchy. Tim krzyczał coś do niego, więc mężczyzna nie czekając dłużej zarzucił sobie ręce Chorwata na szyję i powlókł nieprzytomnego w stronę, skąd dobiegał głos basisty. Tim w pewnym momencie przejął od perkusisty Milicevicia i sam wyciągnął go z wozu, po czym pomógł wyjść zapłakanym kosmetyczkom. Jedna miała otwarte złamanie ręki i bardzo krwawiła, natomiast druga, poza rozciętym łukiem brwiowym wyglądała tylko na mocno zszokowaną i wystraszoną. 
Shannon rozejrzał się przez łzy po polanie na zewnątrz autobusu i gdy nigdzie nie dostrzegł swojego brata, Jareda, wrócił w głąb pojazdu, nawołując go zachrypniętym i drżącym głosem. Kierował się na początek pojazdu, tam gdzie od ognia było już bardzo gorąco i bardzo niebezpiecznie. 
Najpierw zobaczył jego rękę, bezwładnie zwisającą z oparcia siedzenia. Rzucił się w tamtą stronę na tyle szybko, na ile pozwalał mu ból i liżące otoczenie płomienie ognia. Tu było najwięcej dymu, tu było najciemniej. Shannon, kaszląc i charcząc, wręcz wyszarpał brata zakleszczonego w siedzeniu i powlókł go w stronę okna, jak wcześniej Tomo. Wrócił jeszcze na chwilę do kierowcy, jednak ten już nie żył. Oczy miał zamknięte, z ust lała się krew, lewa strona ciała płonęła. Perkusista nie miał już kogo zabierać. Wrócił się do Jareda, jednak tego przejął już Tim razem z roztrzęsioną Emmą. Starszy Leto wyskoczył z pojazdu, a pięć minut później siedział w pędzącej na sygnale karetce. On i nadal nieprzytomny Jared w jednej, w następnej również nieprzytomny Tomo i rozhisteryzowana asystentka ze złamaną ręką, a na końcu, ostatnim ambulansem jechała Emma i młoda fryzjerka. Tim został na miejscu całego zdarzenia z policją i strażakami, starającymi się ugasić pożar. Kierowca ciężarówki wyszedł z tego wypadku o własnych siłach, bez nawet najmniejszego siniaka, o losie!
Łącznie na miejscu były cztery ambulanse - czwarty zabrał spalone ciało kierowcy od razu do kostnicy - dwa samochody policyjne i wielki wóz strażacki. Istna katastrofa w biały dzień.
Lekarze próbowali przywrócić funkcje życiowe Jaredowi, jednak na próżno. Nawdychał się zbyt dużo czadu i dymu, no i to go otruło. Nogę miał spaloną do mięśni. Więcej obrażeń u niego nie stwierdzono. Shannon poza rzeczywistym wstrząśnieniem mózgu i poharatanymi plecami na nic więcej nie mógł narzekać - jeśli chodzi o objawy fizyczne - u Emmy i fryzjerki skończyło się na kilku środkach przeciwbólowych i proszkach na uspokojenie, a kosmetyczka ze złamaniem otwartym właśnie przechodziła operację.
Shannon nie mógł uwierzyć w to co się stało. Widział jak jego brata pakują w czarny worek i nie mógł się z tym pogodzić. To nie mogła być prawda. A jednak była.
Stał pod prysznicem, a krople wody mieszały się ze słonymi łzami, spływającymi po policzkach równie automatycznie, jak wszystko co od tamtej pory czynił perkusista. Po pięciu minutach zakręcił wodę, wytarł się do sucha, ubrał we wcześniej przygotowany garnitur i usiadł na rozkopanym łóżku. Teraz miał czekać na Tima lub na Emme. Albo właściwie na kogokolwiek. Wszystko mu było jedno. Jared już nie żył, a Tomo nadal był w szpitalu w ciężkim stanie, nieprzytomny. Dla Shannona świat mógłby przestać istnieć, bo jego skończył się razem z nieszczęsnym wypadkiem, 31 godzin temu.
Emma zjawiła się pod domem braci Leto dwie i pół godziny później. Od dwóch dni czuła dławiący ucisk w gardle i na widok budynku wybuchła krótkim, cichym płaczem. 
Wszystko działo się zbyt szybko. Przedwczoraj o tej godzinie przygotowywała się do zabieganego, ale przyjemnego dnia, sprawdzając w notesie godziny wywiadów i budząc chłopaków, rozsianych po kilku hotelowych pokojach. Dwa wywiady i koncert. Z tym, że koncert się nie odbył. 
Dzisiaj jechała na pogrzeb Jareda. Cichy i spokojny, z garścią najbliższych osób, zorganizowany w pośpiechu, jak chyba każda inna ceremonia pochówku, w przeciwieństwie do show, które robił na scenie przed tysiące ludźmi. 
Środki uspakajające, które dostała od lekarzy tylko ją usypiały, więc od wczorajszego wieczora postanowiła je odstawić, by nie pogłębiać fizycznego wyczerpania. Psychicznie jakoś się trzymała, bo nadal nie wierzyła do końca w to, co się stało. Tak było, gdy była sama. 
Rozrywającym impulsem było przebywanie wśród bliskich. Wyczuwanie wciąż tlącej się obecności młodszego z braci, jakby zaraz miał przestąpić przez próg pokoju albo wsiąść do wozu. Lub zwykłe rzucenie okiem na jego rzeczy, które wszędzie walały się po labie. 
Kobieta wyciągnęła ze schowka paczkę chusteczek i wytarła oczy. Posiedziała jeszcze w aucie parę minut by się uspokoić i wyszła, w roztargnieniu nie zamykając wozu. Pod drzwiami nacisnęła mocno dzwonek i czekając na Shannona, starała się pozbierać. Chwyciwszy za klamkę, szarpnęła nią i otworzyła drzwi, dostrzegając starszego z braci, schodzącego po schodach. Emma starała się uśmiechnąć na jego widok, chociaż kąciki jej ust drżały jak lekko szarpnięta struna w gitarze. 
Mężczyzna wyglądał okropnie. Z jego twarzy biło zmęczenie i ból. Kobieta szybko przeskoczyła wzrokiem wgłąb mieszkania, nie mogąc sobie poradzić z tym widokiem. Z niewieloma rzeczami mogła sobie poradzić w tych dniach. Dobrze, że w ruch poszły osoby zajmujące się organizacją koncertów i planowaniem trasy, menadżerowie menadżerów, którzy znali lidera zespołu, ale nie byli z nim tak mocno związani. Przy śmierci chłodny i trzeźwy umysł był wymagany i właśnie to mogli zaoferować - powiadomienie prasy, kilka zwięzłych wiadomości na Facebooku i Twitterze, odwołanie touru. 
Constance przyleci o dziesiątej, pogrzeb - południe.
Na wieszaku przy drzwiach zobaczyła uszankę Jareda i z dłonią przyciśniętą do ust ruszyła do kuchni, rzuciwszy za sobą, że idzie przygotować herbatę.
Shannon był gotowy do wyjścia. To znaczy, założył już wypastowane przez gosposię domu czarne buty, zarzucił na ramiona cienki, elegancki płaszcz i już byłby wyszedł z domu, by czekać na kobietę w samochodzie, jednak jego wzrok zaczepił się na sportowej bluzie Jareda, powieszonej na wieszaku. Mężczyzna w niej wychodził pobiegać, a po powrocie zawsze wieszał ją w przedpokoju. Gosposia, starsza, ciemnoskóra latynoska już się nauczyła, że po każdym praniu ma odwieszać bluzę z powrotem na wieszak, a nie składać jej i chować do szafy. 
Leto wziął bluzę w dłonie i przycisnął do twarzy, starając się wychwycić zapach jej byłego właściciela. Było to jednak niemożliwe, ubranie było świeżo wyprane i nosiło na sobie tylko woń płynu do zmiękczania tkanin. Stał tak jednak, walcząc z kolejną falą rozpaczy.
Trochę minęło zanim uspokoił się, otarł wilgotne policzki i trzymając w dłoni bluzę, jakby to była jedyna i najcenniejsza pamiątka po bracie, udał się do kuchni, do Emmy. Widział, że i ona ledwo się trzyma. Podszedł do kobiety, uśmiechając się smutno i zamknął ją w kojącym uścisku. Oboje musieli być teraz silni i nie poddawać się.
Elektryczny czajnik z wodą szumiał cicho. Emma otworzyła szafkę, wyciągnęła herbatę, dwa kubki i wsparła się ciężko na dłoniach o blat, prosząc w myślach o chwilę wytchnienia. 
Słysząc za sobą kroki, wzdrygnęła się i odwróciła szybko. Jej oczom ukazał się Shannon ściskający bluzę brata, oczy miał szkliste, zaczerwienione.
Rozłożył ramiona i Emma wczepiła się w niego, połykając łzy. To Shannon i Constance nosili teraz największy ciężar. To ona musi im okazać wsparcie, nie na odwrót.
Po tej krótkiej i potrzebnej chwili ulgi odeszła od mężczyzny na dźwięk cichego klapnięcia czajnika. Zalała przygotowane torebki, nie roniąc z ust ani słowa. Czy właśnie tak to będzie wyglądało? Wszyscy będą się starali z początku żyć normalnie, jakby nic się nie stało i w końcu przyzwyczają się do tego stanu rzeczy? To zwyczajnie przerażało kobietę. Szczególnie w tej chwili. Zespół może się rozpadnie, ale jego członkowie będą mieć pieniądze i nowy start. Constance - podobnie. Emma bez trudu znajdzie pracę, a po Jaredzie - nie tym skaczącym po scenie, piszącym teksty piosenek, grającym w filmach, a tym fizycznym, tym 'swoim', tym, który rano lubił przez godzinę truchtać dla zdrowia - zostanie tylko szkielet, zdjęcia i nagrobek.
Z drugiej strony, co innego mieliby zrobić?
Emma dosypała po łyżce cukru do kubków i jeden drżącą ręką podała Shannonowi. Nie wiedziała, czy jadł coś ciepłego, czy w ogóle był w stanie, więc niech chociaż coś wypije. Usiadła przy stole ze swoją herbatą. Właściwie przydałaby się jej kawa.
- O dziesiątej przylatuje wasza mama. Stephanie i Jamie będą już czekać na lotnisku, Tim powiedział, że podwiezie Vicki. Zjawią się też rodzice Tomo. - wypaliła jak nakręcona lalka. Mówienie o tym "spotkaniu" - bo słowo "pogrzeb" jeszcze przy Emmie nie zostało wypowiedziane - dodawało jej dziwnej otuchy. Zajmowało myśli. Jakby to było kolejne zadanie lidera zespołu, zorganizuj to, pomóż mi tutaj, co myślisz o tym. Jasne, że się nieraz na niego wściekała. Ale już nie będzie.


Shannon wziął gorący kubek herbaty i przyglądał się swojemu bardzo zniekształconemu odbiciu na tafli napoju. Gliniany kubek parzył w dłonie, ale Shannon postanowił go nie puszczać. Czuł ból - znaczy że żył. Nie tak jak Jared. On już nic nie czuł.
Swojej matki nie widział od urodzin w marcu. Pokłócili się wtedy, dosyć poważnie. A później Jared robił za posłańca i to on opowiadał matce o Shannonie przez telefon i na odwrót. Starszy syn zadzwonił tylko raz i to też przez pomyłkę, bo wybrał zły numer w komórce. Wizja zobaczenia się z nią teraz i pojednania nad grobem młodszego brata była tym bardziej ciężka i straszna.
Mężczyzna oparł się o blat i upił łyk gorącej herbaty. Miał problemy z przełknięciem jej i bynajmniej nie z powodu temperatury. Od tamtego zdarzenia nic nie jadł, a jeśli chodzi o napoje, to była to tylko woda w małych ilościach i słone łzy, których nie chciał pokazać nikomu.
Mężczyzna spojrzał uważnie na blondynkę.
- Co potem? Po... - słowo 'pogrzeb' nie chciało mu przejść przez gardło - tym wszystkim?

Sączyła powoli herbatę, z początku nie odpowiadając Shannonowi. Właściwie tylko moczyła w kubku usta, bo woda była jeszcze gorąca.
- Jest przyjęcie w domu pogrzebowym. - mówiła głucho - Możliwe, że jakiś reporter się na nie wciśnie, ale takich od razu będziemy wypraszać. - odstawiła kubek na blat. Nie potrafiła tutaj przebywać. W domu było pusto i szaro, takie odnosiła wrażenie. Potrzebowała znaleźć się teraz wśród ludzi, nieważne czy znanych, czy nie.
Popatrzyła na zegarek - dochodziła ósma. Dwie godziny do przylotu matki chłopaków.
- Może chciałbyś zjeść coś na mieście?

- Jadłem śniadanie. - skłamał cicho i również spojrzał na zegarek. Za pięć godzin będzie po wszystkim. Pożegna się z bratem na zawsze. Jak potem będzie wyglądało jego życie? Na pewno nie tak jak przed wypadkiem.
- Gdzie Jared? - wychrypiał, jednak gdy zdał sobie sprawę jak dziwnie to zabrzmiało odchrząknął i zapytał jeszcze raz. - To znaczy, gdzie jest... No wiesz. - jednak nie potrafił o tym mówić.

Skinęła głową. Miała przeczucie, że Shannon kłamie, ale postanowiła nie naciskać. Może Leto wolał zostać w domu. Sama jadła tyle co nic, bo żołądek miała ściśnięty.
- Przygotowują go. Po przylocie Constance możemy podjechać pod dom... - głos jej słabł i w końcu odmówił posłuszeństwa. Napiła się herbaty. - Nim go zabiorą.

- Przygotowują... - powtórzył cicho. Jego bratem zajmują się teraz jak jakąś porcją mięsa. Przez twarz Shannona przebiegł skurcz bólu, a z krtani wydobył się jęk. Mężczyzna odwrócił się do kobiety plecami i otworzył drzwi szafki, wiszącej nad zlewem. Oddychając szybko i płytko, ze łzami w oczach szukał papierosów. Na pewno musiała tu być paczka lub dwie. Od jakiegoś czasu starał się ograniczać swój nikotynowy nałóg, jednak teraz potrzebował zapalić. Znalazł w końcu pełną, jeszcze zamkniętą paczkę i pociągnął nosem. Otworzył opakowanie, wyciągnął papierosa i drżącymi rękami starał się odpalić zapałki, bo tylko te leżały na wierzchu. Już dwa połamane patyczki z siarkowymi główkami leżały na blacie, ale Shannon nie poddawał się. - Kurwa mać... - zaklął cicho, płaczliwie i spróbował jeszcze raz. Jest, czubek papierosa w końcu jarzył się pomarańczowym żarem. Mężczyzna mocno się zaciągnął, aż zakręciło mu się w głowie, a z płuc wydobyło się charczenie i suchy kaszel palacza. Dopiero po chwili Leto znów spokojnie oddychał. Wydmuchiwał dym, nie wiedząc czy spojrzeć na Emme, czy stać tak dalej, choćby i te dwie godziny.
Kobieta opuściła wzrok i odstawiła kubek na blat stołu. Objęła rękami swoje ramiona, walcząc z nadchodzącą falą płaczu, którą z trudem w sobie zdusiła. Nie patrzyła na Shannona - jego stan zwyczajnie ściskał jej serce. Boże, co się będzie działo na pogrzebie? Co, gdy spuszczą trumnę z zamkniętym w niej Jaredem do dwumetrowego dołu i przysypią ją---
Z jej ust wyrwały się urywane szlochy. Tłamsiła je w sobie uporczywie i nagle wstała, ściskając mocno Shannona za ramię, chcąc mu dodać otuchy. Ocierała rękawem płaszcza oczy, w których zbierały się łzy, tym mocniej zaciskając dłoń na ramieniu mężczyzny. Idiotyczny gest, pomyślała. Cała sytuacja była idiotyczna. Niemożliwa.

Położył swoją dłoń na jej i lekko ją poklepał. Ot tak, jakby nic się przecież nie stało.
Półtorej godziny minęło w niezwykle długim i rozleniwionym tempie. Shannon palił papierosa za papierosem, z jedną tylko przerwą na wypicie kubka zimnej już herbaty, bo po którejś tam porcji nikotyny żołądek się zbuntował i podjechał pod samo gardło.
W końcu mężczyzna spojrzał po raz setny na zegarek i gdy tylko wskazówka stanęła na w pół do 10 zgasił w przepełnionej popielniczce dopiero co odpalonego papierosa i ruszył do wyjścia. Na moment jednak przystanął, czując się w obowiązku powiadomienia Emmy o swoich planach. - Chcę już jechać na lotnisko. Mogłabyś mnie podwieźć? - zapytał niepewnie, tak jakby zupełnie nie znał odpowiedzi. Gdy kobieta krótko skinęła głową i zaczęła zbierać się do drzwi, mężczyzna wrócił się jeszcze do szafki nad zlewem, z której wyciągnął dodatkowe dwie paczki papierosów - doprawdy nie miał pojęcia, skąd one się tam wzięły, zwłaszcza teraz, w tym okresie, gdy stopniowo starał się rzucić palenie - i już był gotowy do drogi.

Parę minut później byli w drodze do portu lotniczego Los Angeles. Późnym rankiem w czwartek drogi nie były zapchane samochodami, więc Emma i Shannon nie utknęli w większym korku. Nie rozmawiali. Temat i tak byłby jeden i nikt go nie chciał poruszyć.
Gdy znaleźli się na parkingu koło krajowego terminalu, Emma poczuła, jak w żołądku tworzy jej się kilogram kamieni. Powody były dwa - doskonale wiedziała o kłótni starszego z braci z matką i nie mogła uwierzyć, że już za trzy godziny będzie po wszystkim. Życie zamiecione na szuflę i wrzucone do kosza. Pojednanie nad kamienną płytą syna i brata. Koniec.
Na lotnisku kupiła sobie i perkusiście kawy i po kawałku ciasta, gdyby Leto jednak zdecydował się coś zjeść. 
Shannon mimo zaciśniętego gardła wypił kawę, ale ciasta nie był w stanie ruszyć. Tak by nie zauważyła tego blondynka odłożył je na ławkę, by jakiś głodny nieszczęśnik mógł się posilić w razie potrzeby i wyciągnął papierosy. Przypomniawszy sobie, że przecież nie wszędzie może zapalić, uścisnął Emme krótko za ramię, co miało chyba wszystko tłumaczyć i ruszył w stronę wyjścia. Przez szybę jeszcze zobaczył, że rzeczywiście ktoś się zainteresował kawałkiem szarlotki, którą odłożył. Ktoś, czyli obdarty bezdomny, któremu towarzyszył przybrudzony, niewielki kundel. Shannon przypatrywał im się chwilę, widział jak Emma dyskretnie wycofuje się z tamtego miejsca, jak mężczyzna dzieli się kawałkiem ciasta z psem. Wtedy, odwracając się do budynku plecami i zaciągając się mocno papierosem postanowił, że da nieznajomemu trochę pieniędzy na przeżycie. Zwykły ludzki gest. Ciekawe, czy Jared by go za to pochwalił...

Tłok ludzi pozwolił na kilkanaście minut zapomnieć o pogrzebie, do chwili, gdy stojąc przy części, gdzie wydawane były bagaże, Emma zobaczyła pochylającą się nad taśmą z walizkami i torbami Constance.
Kobieta ubrana była w czerń. Gdy Ludbrook podeszła do niej by się przywitać i pomóc z bagażem, ujrzała jej zmęczoną, ściągniętą rozpaczą twarz. Matce braci jakby przybyło lat przez te dwa dni, niezdrowy odcień cery, podpuchnięte, zaczerwienione oczy i zaciśnięte usta. Menadżerka uścisnęła ją mocno i bez słów, i zaraz po tym usłyszała szloch starszej kobiety.
Zginął jej syn. Constance czuła, jakby część jej zabrano bezpowrotnie. Bo czy i tak nie było? Wychowywała chłopców sama, i mimo że wciąż zmuszeni byli do zmieniania miejsc zamieszkania, starała się zapewnić im jak najlepszy byt. Jared i Shannon odnieśli sukces jako muzycy, ale mimo to nie urwali kontaktu z matką. Nie puszyła się z tym, ale tak - była z nich dumna. Osiadła w Bossier City i co jakiś czas wyjeżdżała do braci, często telefonowała. Wszystko układało się świetnie i rodzina przywykła do tego stanu rzeczy. Przez prawie dwadzieścia lat z Constance spadły największe zmartwienia, z tym że teraz powróciły, skupione w jednym straszliwym zdarzeniu. Pękało jej serce. Świadomość, że przeżyła swoje dziecko niszczyła ją od środka, psychicznie i fizycznie. Jej kochany syn spocznie dwa metry pod ziemią i już nigdy go nie zobaczy.
Leto stał tak zamyślony, w tym czasie wypalił trzy papierosy i w końcu od niechcenia spojrzał na zegarek. Nie ma go już pół godziny, matka na pewno przyleciała. Mężczyzna wrócił do budynku lotniska. Nie dostrzegł tu ani bezdomnego z psem, ani Emmy. Klnąc w duchu, że przecież miał dać potrzebującemu pieniądze, ruszył w stronę odbioru bagaży. Z daleka zobaczył blond kucyk Emmy i starał się wypatrzeć matkę, jednak zbyt wiele osób kręciło się przy taśmie z bagażami. Ruszył w stronę kobiety, by po chwili stanąć jak słup soli. Właśnie zobaczył swoją mamę. Kobietę o szarej, zmęczonej twarzy, z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami i potarganymi włosami. Oczu nie widział, ale mógł przysiąc, że zionie z nich ból i rozpacz. Emma podeszła do Constance i uścisnęła ją mocno, więc i on postanowił podejść do dwóch bliskich mu kobiet. I wtedy pani Leto go zauważyła. Wtedy nie wytrzymał. Widząc ją szlochającą sam wydał z siebie jęk bólu i wtulił się w rodzicielkę, jakby znów był małym, sześcioletnim dzieckiem. Łzy ciurkiem spływały mu po twarzy, lecz mężczyzna nie myślał teraz o tym aby je wstrzymywać.
- Mamo... Mamo, ja... Ja nic nie... Nic nie m-mogłem zrobić. Nic... - szlochał jej w ramię jak przed laty, gdy nabroił. Teraz jednak sprawa dotyczyła czegoś poważniejszego, niż podarte spodnie, czy rozbity wazon.

Nie mogła nic mówić. Słowa ugrzęzły jej w gardle i z ust wydarł się tylko szloch, a ramiona trzęsły się w spazmach płaczu. Przytulała do siebie Shannona najmocniej jak mogła, zaciskając ręce na jego płaszczu, jakby w przerażeniu, że śmierć zabierze także i jego. Nagle nogi się pod nią ugięły i byłaby upadła, gdyby nie pomoc mężczyzny.
Leto zaprowadził matkę pod wyjście terminalu, gdzie pod ścianą stał rząd krzeseł. Kobieta usiadła, ściskając syna mocno za rękę i podniosła zmęczone oczy na dwójkę osób stojących przed nią.
- On nie może być... Mój syn, mój Jared... - załamała ręce i skuliła się, szlochając głośno, nie pomna na przechodzących ludzi, na zatłoczone lotnisko, na cały świat. Emma, która trzymała torbę i walizkę, opuściła je natychmiast na ziemię i usiadła obok Constance, obejmując ją. Oddychała nierówno, walcząc z dławiącym uciskiem w piersi. Shannon i jego matka potrzebowali wsparcia i Emma musiała się trzymać.

Shannon głośno pociągnął nosem i klęknął przed matką. Przycisnął jej dłoń do policzka i starał się uspokoić. Musiał się uspokoić, musiał być oparciem dla matki, Emmy i wszystkich bliskich mu osób.
Kwadrans później w trójkę siedzieli w samochodzie, milcząc, zatopieni we własnych myślach. Co chwila ktoś pociągał nosem, szlochanie na szczęście na razie się zastopowało. Shannon wpatrywał się w boczną szybę, od czasu do czasu zerkając w lusterko, żeby spojrzeć na matkę. Kobieta z chusteczką przy twarzy, szklanymi oczami patrzyła w jakiś punkt, tylko dla siebie znany i nie odzywała się. To była naprawdę ciężka i smutna podróż.

Wszyscy spotkali się na cmentarzu. Najbliższa rodzina i przyjaciele przy grobie młodszego Leto, oraz cały tłum fanów za murem. Całkiem młode osoby z triadami na t-shirtach, mitchrami na bluzach i podobiznami mężczyzn z zespołu na plakatach stały oparte o kratowane ogrodzenie, bądź siedziały wprost na trawie. Każda z tych osób w rękach trzymała znicz i oplecioną czarnym kirem różę. Wszyscy milczeli.
Ogólny stan rzeczy wyglądał tak, że Tomo pomału wybudzał się ze śpiączki, ostatnie nabożeństwo przeprowadzić miał miejscowy pastor, a stado sępów-reporterów krążyło gdzieś pomiędzy Echelonem. Constance zbierała kondolencje, te od najbliższych znajomych, jak i te wykrzyczane przez stojących za ogrodzeniem fanów, Emma odbierała od różnych ludzi kwiaty i wieńce, układając je na tuż obok wykopanego dołu. W końcu na cmentarz przyjechał karawan i wtedy wszyscy zamilkli. Czterech mężczyzn, ubranych w czarne surduty i cylindry szybko i sprawnie wyciągnęli trumnę z samochodu, i dźwigając drewnianą skrzynię na własnych ramionach ustawili się do ostatniego przemarszu. Na cmentarzu nadal panowała cisza. Nikt, a już na pewno nie Shannon, nie pomyślał o orkiestrze, czy chociaż samotnym trębaczu, który mógłby zagrać ostatni utwór dla młodszego Leto. Po polu obsadzonym płytami nagrobnymi niósł się tylko dźwięk chlipania i wydmuchiwania nosa, aż nagle skądś, do końca nie wiadomo skąd potoczyła się melodia ze sztuki baletowej 'Jezioro Łabędzie', ta sama która kończyła ostatni utwór na nowo wydanej płycie zespołu. Atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała, aż można ją było kroić nożem. Zewsząd rozległ się szloch i głośny płacz. Nikt się tego nie spodziewał, ale reakcja wszystkich była taka sama. Lecz najbardziej przeżyły to dwie osoby - Constance, która bez słowa osunęła się na kolana, chowając twarz w trzęsących się ramionach i Shannon, którego oczy wypełniły się gorącymi łzami, a z gardła wydobył się warkotliwy wrzask, pełen rozpaczy i cierpienia. Muzyka jednak nie ustała, nadal wrzynała się boleśnie wprost do serca i mózgu. Dopiero kwadrans później wszystko się uspokoiło. Matka Leto siedziała na rozkładanym krześle, które specjalnie dla niej przyniósł Tim z kaplicy. W nadal drżących dłoniach trzymała biały, plastikowy kubek z wodą. Starszy brat zmarłego stał z boku, razem z Emmą, która mocno ściskała go za ramię, szepcząc przy tym jakieś formułki na uspokojenie i znowu palił papierosy. Nikt ze stojących za ogrodzeniem osób nie przyznał się do tego bądź co bądź śmiałego czynu, ale chyba też nikt nie miał odwagi go powtarzać.
Pastor prowadzący te ostatnie błogosławieństwo Jareda odchrząknął i otworzył Biblię. - A zatem pomódlmy się. - zaczął i w chwilę później po wzgórzu potoczyły się słowa modlitwy. Wszyscy wpatrywali się w trumnę z bukowego drewna, tak jakby zaraz jej wieko miało się otworzyć, a na trawę miał wyskoczyć lider zespołu, krzycząc do tłumu fanów i dziękując za przybycie na kolejny koncert. Ostatnia nadzieja była jednak martwa, tak samo jak idol tysięcy nastolatków.
- Czy rodzina chciałaby powiedzieć kilka słów o zmarłym przed ostatecznym pochówkiem?
Shannon najprawdopodobniej nie zareagowałby na to pytanie wielebnego, gdyby nie Ludbrook, która nadal szarpała go za ramię. - Idź. Musisz coś powiedzieć, wasza mama nie da rady.
Leto spojrzał na rodzicielkę. Rzeczywiście, kobieta wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozsypać w drobny pył. Przełknął więc ślinę, chociaż nie bardzo mu się to udało z powodu wielkiej guli, która rozrosła mu się w gardle i na nogach miękkich jak z waty podszedł do drewnianej, przenośnej ambony. Teraz wszystkie oczy były zwrócone ku niemu i czekały na jakiekolwiek jego słowo. Shannon miał wielką ochotę uciec, lub zapaść się pod ziemię razem z Jaredem. Chwilę zajęło mu zebranie się w sobie, aż w końcu przemówił, głosem cichym, spokojnym, ale po brzegi wypełnionym żalem.
- Jared Leto. Muzyk, aktor, gość z milionem pomysłów na minutę, porypany i dążący do swojego celu za wszelką cenę. Ale przede wszystkim mój ukochany brat. Mój mały Jared. Ten, który nie raz wypił ostatni łyk mleka z butelki. Ten, który niby przez przypadek połamał moje pierwsze pałki. Ten, który jakoś zawsze potrafił wyjaśnić swoje przewinienie i nigdy nie został ukarany. To ja znałem go najlepiej, to ja byłem z nim gdy odnosił sukcesy, ale też gdy ponosił klęski. On nauczył mnie cierpliwości i wiary w swoje marzenia. Był dla mnie motorem do działania. I nie tylko dla mnie. Dla wielu z was. - tu swoją wypowiedź przerwał i rozejrzał się po zebranych. Echelon stał za ogrodzeniem z wyciągniętymi szyjami, aby żadnego wypowiedzianego słowa nie uronić, przyjaciele braci kiwali ze zrozumieniem i chyba z uznaniem głowami, a Constance, mimo łez spływających jej po policzkach, lekko się uśmiechała. Albo tylko mu się tak wydawało. Odchrząknął i kontynuował, tym razem nieco głośniej. - Jared na pewno nie chciałby być zapamiętany jako wielka gwiazdka z ładną buźką, która miała odrobinę szczęścia w życiu. Na pewno nie. Ale jestem w stu procentach pewny, że szczerze by się uśmiechnął, gdyby ktoś nazwał go po prostu człowiekiem z marzeniami. Bo taki zawsze był. Uparty marzyciel. I takiego go pamiętajmy. - znów spauzował. Tym razem jego wzrok skierowany był na trumnę. - Ten wypadek nie był nam potrzebny, ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie pozwólmy aby ta śmierć naszego syna, brata, przyjaciela i wreszcie idola poszła na marne. Dziękuję.
Shannon na pewno nie spodziewał się takiej reakcji ze strony fanów, gdy po skończonej przemowie podszedł do drewnianej skrzyni i na jej wieku złożył słony od łez pocałunek. Tłum nagle zaczął klaskać. Cicho i krótko, ale jednak. Mężczyzna nie miał już siły złościć się na tych ludzi, schodząc z podwyższenia w stronę swojej matki. Spojrzał na nich ukradkiem, lecz zaraz został porwany w objęcia przez Constance, która znów rozpaczliwie szlochała. Mocno ją uścisnął, przyciskając twarz do zagięcia na szyi kobiety, by tam móc pozostawić mokre plamy. - Kocham cię, rozumiesz? Kocham cię najmocniej na świecie. Teraz mam już tylko ciebie i nie zamierzam ciebie również tracić. - usłyszał ochrypłe zapewnienia wypowiedziane wprost do jego ucha i to spowodowało, że jeszcze bardziej przylgnął do rodzicielki. Znów był tym małym Shannonem, dla którego nie liczyło się nic innego poza wonią delikatnych, matczynych perfum i bijącym od niej ciepłem.
Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. Trumna została przysypana ziemią, a tą przyozdobiono wieńcami przybyłych na uroczystość. Dookoła poustawiane były małe znicze, w których radośnie podskakiwały płomyki. Ostatnimi, którzy opuścili miejsce pochówku byli oczywiście Constance, Shannon i Emma. Odeszli wolno po brukowanej ścieżce, aż do ogrodzenia. Tam nikt ich nie zatrzymywał. Żaden z czekających pod wejściem fanów nawet nie odważył się odezwać, czy poruszyć. Dopiero gdy rodzina Leto wraz z asystentką Ludbrook wsiedli do samochodu i odjechali, pierwsi, wciąż wystraszeni nastolatkowie weszli na teren cmentarza. Później następni i kolejni, aż w końcu nowy grób został otoczony przez ogromny tłum. Wszyscy płakali.





___________________________





Shot pisany w dwie osoby, dlatego fragmenty mogą się powtarzać.

sobota, 6 kwietnia 2013

I zyli dlugo i nieszczesliwie.

*
Obecnie.

- Prosilem cie zebys tu wiecej nie przychodzil. Czego nie zrozumiales w moim przekazie?
Tomo stal w drzwiach swojego domu ubrany w rozciagniety szary dres i kapcie. U jego nog lasil sie rudy kot, a zza drzwi oddzielajacych hol od reszty pomieszczen dochodzilo szczekanie psow.
Na podjezdzie, tuz obok wielkiego, czarnego SUV'a stala czerwona Alfa Romeo. Jej wlasciel zaparkowal byle jak i w pospiechu, blokujac wjazd na posesje Milicevicia i rysujac drzwi pasazera o zelazna brame. To jednak nie bylo teraz najwazniejsze.
- Tomo, prosze, porozmawiajmy. Musimy porozmawiac.
- Nie, nic nie musimy. Wynos sie stad. Nie chce cie tu wiecej widziec. - mezczyzna ostro przerwal nieproszonemu gosciowi. Schylil sie, zabral mialczacego siersciucha i nawet nie patrzac na niedoszlego rozmowce zamknal drzwi wejsciowe. Dokladnie zaryglowal zamki i zalozyl lancuch, dla pewnosci, nie ze strachu. W drzwiach do przedpokoju rowniez przekrecil klucz.
- Ramsey, Dink, cicho. Nie szczekajcie. - podrapal dwa male psiaka za uszami i wszedl do kuchni. Nasypal pupilom jedzenia do misek, nalal swiezej wody. Przez okno widzial jak czerwona Alfa niezdarnie wyjezdza z podjazdu i ostro gazuje na pustej ulicy. Dlugowlosy mruknal cos niezrozumiale pod nosem i poglaskal spiacego na parapiecie kota. Ten byl duzy, bury, siwiejacy juz od czubka ogona.
Mezczyzna wyciagnal z lodowki opakowanie borowek i malin, oplukal je pod zimna woda i przesypal do przezroczystej salaterki. Zgasil swiatlo w kuchni i wszedl do salonu. W kominku dogasal ogien, a na kanapie pod kocem siedziala czarnowlosa kobieta. Miala dopiero dwudziescia osiem lat, jednak szara i zmeczona twarz dodawala jej cyfr do metryki. Od prawego ucha biegla w dol po szyi i znikala gdzies miedzy piersiami dluga, wypukla i nadal ostro czerwona blizna. Ona pierwsza rzucala sie innym w oczy. Mezczyzna usmiechnal sie smutno i usiadl na kanapie.
- Kto to byl? - kobieta spytala spokojnie Chorwata, jednoczesnie sciszajac telewizor i wrzucajac kilka owocow do ust.
- Shannon.
Tomo widzial jak jej miesnie sie napinaja, zuchwa przestala pracowac, usta silnie sie zacisnely. Chwycil ja za reke i pogladzil po zasiniaczonych kostkach. - Juz odjechal. Chcial ze mna pogadac, ale kazalem mu spadac.
Para dluzsza chwile siedziala w ciszy, kazde myslac o czym innym. A moze o tym samym?
- Moze powinienes z nim porozmawiac? Powiedziec, ze sie na niego o nic nie gniewam, ale narazie nie mam sily aby sie z nim spotkac...
- Nie, Vicki. Juz to przerabialismy tyle razy. Omal nie zginelas.
- Ale to nie byla jego wina, nie mialam zapietych pasow...
- A on prowadzil pijany! Dosyc tego, nie chce znow o tym rozmawiac. Powinnas zapomniec o tym czlowieku. Prosze cie, Vicki.
Kobieta patrzyla dluzsza chwile na swojego chlopaka smutnymi oczami, nie zdolna juz do zadnej dalszej dyskusji. Po raz kolejny dziekowala Bogu, ze przezyla ten wypadek i ze ma przy sobie tak cudownego mezczyzne. Z cichym westchnieciem oparla glowe o jego ramie i skupila wzrok na programie telewizyjnym.
 Miesiac temu wcale nie bylo tak wesolo. Tomo z zaczerwienionymi od placzu oczami, z nosem przy szybie spogladal na poturbowana, pozszywana, podlaczona do kroplowek, ale nadal znajdujaca sie w spiaczce Vicki i serce mu sie krajalo. Psychopatyczna wscieklosc siedzaca gleboko pod jego skora krzyczala 'Zabij go! Zabij golymi rekami, nie wahaj sie ani chwili!', ale ostatnia jasno myslaca czastka zszarganego umyslu podpowiadala cicho 'Zostan w szpitalu'. I Chorwat zostal. Przez te prawie trzy tygodnie nawet na krok nie ruszyl sie poza teren lecznicy. Spal albo na korytarzu, albo na krzesle przy lozku dziewczyny, jesli w ogole juz spal. Nikt z lekarzy, czy personelu nie smial nawet wspomniec aby mezczyzna poszedl do domu. Nikt sie nie odzywal, a i Tomo bardzo malo mowil. Glownie trzymal spiaca Vicki za posiniaczone dlonie, caly czas powtarzajac, ze przeprasza, ze to jego wina. A jak bylo naprawde? Ale tak naprawde-naprawde? To wiedzial tylko on. No i Shannon. To od nich zaczelo sie to cale bagno, w ktorym obecnie wszyscy sie znalezli, a najbardziej na tym ucierpiala niczemu winna mloda kobieta, ukochana Milicevicia. No, prawie niczemu.
Po osmiu dniach Vicki wreszcie wybudzila sie ze spiaczki. Miala silne zawroty glowy, problemy z mowieniem i oddychaniem, byla slaba. Ale zyla i jej stan byl stabilny, a to bylo najwazniejsze.
- Tomo, przepraszam... To moja wina. - to byly pierwsze slowa, ktore wypowiedziala do mezczyzny i po ktorych z oczu obojga poplynely lzy. Chorwat juz automatycznie i bez przerwy krecac glowa zapewnial ukochana, ze tak nie jest, ale kazdy wiedzial swoje.
Gdy zawroty glowy sie skonczyly, a oddech unormowal dwoje mlodych zostalo wypuszczonych do domu, uprzednio skladajac oswiadczenie na policji o nie wnoszenie zadnego oskarzenia na podejrzanego Shannona Leto. Vicki cala wine przejela na siebie, przyrzekajac Miliceviciowi, ze jesli ten sprobuje prostowac lub podwazac jej zeznania, to bez skrupulow od niego odejdzie. To podzialalo, ale nikomu nie bylo z tym dobrze, nikt sie jednak nie odzywal. A juz na pewno nie Vicki. Ona ani razu sie nie zawahala, czy zajaknela podczas opowiadania, co sie wtedy na drodze stalo. Jej wersja oficjalna, skladana na policji i najblizszej rodzinie byla taka, ze samochod prowadzila ona, a na siedzeniu pasazera siedzial Shannon. Oboje byli pod wplywe alkoholu i jechali z nadmierna predkoscia, klocac sie o to, kto powinien prowadzic. Dziewczyna mowila, ze ona bo mniej wypila, za to Leto upieral sie, ze przeciez to jest jego samochod. Troche szarpali sie z kierownica - oczywiscie zartujac sobie z powagi sytuacji - i tak uderzyli w metalowa bariere na poboczu, przebili sie przez nia i robiac kilka koziolkow dachowali jakies dwa metry nizej wsrod drzew. Shannon z tylko zlamana reka i kilkoma paskudnymi rozcieciami na twarzy ze zbitej przedniej szyby, wyczolgal sie z samochodu i widzac mloda Bosanko cala zakrwawiona i tracaca przytomnosc od razu zadzwonil po karetke. Ta wersja byla powtarzana tak czesto, ze juz nawet buntujacy sie Tomo nauczyl sie jej na pamiec i rowniez ja powielal. Prawda z jego punktu widzenia byla duzo bardziej skomplikowana i miala znacznie wiecej niejasnosci, niz wersja Vicki. Obiecal jednak ukochanej, ze nic nie powie i slowa dotrzymal. Milicevic tym bardziej znienawidzil swojego przyjaciela Shannona. Ale wszystko od poczatku.


*
Piec lat wczesniej.

- Kocham cie i zawsze bede cie kochal. A ty juz zawsze bedziesz nalezal do mnie, moj chlopcze z gitara. - Shannon lezal glowa na kolanach dwudziestopiecio letniego Tomo i spogladal niby niesmialo na wpatrzone w niego brazowe oczy. - Tez cie kocham, ale wiesz, ze nie mozemy byc razem. Wyrzucili by mnie z zespolu, a dopiero co sie tu zaaklimatyzowalem. Rok to nie duzo, owszem, znalezlibyscie sobie nowego gitarzyste, ale wole nie ryzykowac tej cieplej posadki. - odparl spokojnie i niestety zgodnie z prawda ten mlodszy, przejedzajac palcami po gestych wlosach przyjaciela.
- Bzdury. Nikt by cie nie wyrzucil, bo prawda jest taka, ze to z mojego wstawiennictwa, zadania i checi tu trafiles.
- Naprawde? Myslalem, ze to dlatego, ze najlepiej gralem na gitarze.
- No tak, to tez. Ale gdy tylko cie ujrzalem, wiedzialem, ze to ty jestes tym jedynym, ktory musi byc  blisko mnie.
- Oto jestem, Shannon.
- Tak. Juz na zawsze.

*
Dwa lata wczesniej.

- Chlopaki, chcialbym wam kogos przedstawic. To Vicki, moja bliska przyjaciolka, jeszcze ze szkoly. Znamy sie juz tyle lat i postanowilem, ze musze was ze soba zapoznac. - brodaty mezczyzna, Chorwat Tomo wprowadzil do pokoju mloda, sliczna dziewczyne, Vicki Bosanko. Przyjaciolka gitarzysty przywitala sie grzecznie, oniesmielona spotkaniem z zespolem jej chlopaka, ktory, ten zespol,  byl juz tak znany na calym swiecie. Matt uscisnal czarnowlosa ze slowami 'Witaj w rodzinie', Jared krotko, ale z sympatia rowniez objal Vicki i jedyny Shannon postapil grubiansko w stosunku do nowo poznanej kobiety. Gdy ta do niego podeszla, przypominajac swoje imie, nawet na nia nie spojrzal. Wstal z fotela i brutalnie pociagnal za soba zdezorientowanego Tomo, prowadzac go w bardziej odludne miejsce.
- Co to ma kurwa byc? Co to za dziewczyna? - zaczal bez ogrodek, nie kryjac swojej zlosci.
- Shannon, wyluzuj. To Vicki, moja przyjaciolka.
- Tylko przyjaciolka? Wydaje mi sie, ze w wolnej chwili, gdy nie udajecie takich dobrych znajomych, bzykasz ja! Mam racje?!
- Oszalales?! Upokoj sie, co ci odbilo?
- Spisz z nia. Widze to po tobie. Zbyt dobrze cie znam, zebys mial mnie w tak glupi sposob oszukiwac.
- Nawet jesli to co z tego?! Co z tego, jesli ja kocham i chce miec z nia kiedys dzieci?! Co z tego, odpowiedz mi! Nie masz nic do tego z kim sypiam!
- O nie, grubo sie mylisz. Kurewsko grubo sie mylisz, a wiesz dlaczego? Bo ja tez z toba sypiam! I nie zamierzam sie toba z nikim dzielic, a juz na pewno nie z ta... z ta Bosanko.
Milicevic nie mogl juz tego sluchac. Odwrocil sie i ruszyl do drzwi, jednak droge zagrodzil mu Shannon, ktoremu nagle zmienil sie wyraz twarzy i zachowanie. Z rozwscieczonego, zazdrosnego kochanka o zmarszczonych brwiach, stal sie przepraszajacym i cicho szlochajacym dzieckiem w ciele doroslego faceta. - Nie, Tomo. Prosze cie, przepraszam, nie chcialem tak powiedziec. Uwierz mi, przepraszam.
A Tomo nie umial sie dlugo gniewac na starszego Leto. To byl jego blad, najwieksza slabosc. Nie umial odmawiac Shannonowi. Patrzac na jego smutna i zatroskana twarz, uniosl mu podbrodek i zlozyl na jego ustach dlugi, namietny pocalunek. - Zeby mi to bylo ostatni raz. Nie lubie sie z toba klocic.
- A ja nie lubie sie dzielic z innymi twoja osoba...
- Teraz bedziesz musial. Nie mozemy byc razem, tyle razy ci to powtarzalem. I bede powtarzal nadal. Podoba mi sie Vicki. Ale kocham ciebie. I to sie nie zmieni. Nigdy.
- Obiecujesz?
- Na slowo harcerza! - Chorwat polozyl dlon na sercu, chcac potwierdzil prawdziwosc swoich slow, a Shannon ze slabym usmiechem na ustach wspial sie na palce i wpil sie w usta brodacza.
*
- Shannon mnie nienawidzi... - Vicki usiadla na skraju lozka, w samej koszuli nocnej, z balsamem na dloniach. Rozcierala krem, czekajac na reakcje swojego ukochanego. Mezczyzna lezal juz w lozku i caly czas sms'owal, usmiechajac sie tajemniczo. - Shannon mnie nienawidzi. - powtorzyla Bosanko i wslizgnela sie pod koldre. - Sluchasz mnie w ogole? Do kogo tam caly czas piszesz? - probowala zajrzec Chorwatowi przez ramie, jednak ten szybko odlozyl komorke na szafke nocna. - Nie mow tak. Dlaczego uwazasz, ze cie nienawidzi.
- Bo widze jak na mnie patrzy. Z taka odraza, jakbym mu ukradla cos bardzo cennego.
- Wydaje ci sie. On juz taki jest. Wredny i opryskliwy.
- Wcale nie. Wobec ciebie zachowuje sie zupelnie inaczej. Tak jest odkad go poznalam. Tylko na mnie warczy, gdy sie pojawiam w jednym pokoju z nim. Jared mowil, ze ty i  Shannon to dobra para przyjaciol, ze znacie sie odkad doszedles do zespolu, ze Shannon zrobil naprawde wielka awanture, gdy reszta miala watpliwosci, abys to wlasnie ty stal sie czlonkiem bandu. Nie wymyslilam sobie tego, to sa fakty.
- Rozmawialas o nas z Jaredem? - mezczyzna spytal duzo ostrzej niz poczatkowo zamierzal, tym samym powodujac chwilowa dekoncentracje kobiety. - Nie, Tomo. Nie rozmawialam o nas, tylko o tobie i Shannonie, o waszej relacji. Nie chce byc najwiekszym wrogiem Shannona, nie wiedzac dlaczego nim jestem. Przeciez nic mu nie zrobilam
- Porozmawiam z nim. Obiecuje. A teraz nie mysl juz o tym, nie przejmuj sie. Spij dobrze.
- Poczekaj, chce sie do ciebie przytulic. Tak dobrze. Dobrej nocy, kocham cie.
- Yhmy.
*
Zza drzwi pokoju Tomo i Vicki dobiegaly krzyki klotni. Shannon slyszal wszystko, siedzac w prowizorycznym salonie z juz druga butelka piwa w rece  i ogladajac bez wiekszego zainteresowania wydanie wiadomosci. Usmiechal sie pod nosem, czekajac az Chorwat zostawi ta cala Bosanko i zaprosi perkusiste na jeszcze jedno piwo. Albo zamowi pokoj w hotelu na cala noc. Wszystko mu jedno.
Nagle drzwi z impetem sie otworzyly i z sypialni mlodych wypadl rozwscieczony Tomo.
- Hej, moj slodki... - Shannon odwrocil sie na kanapie do mezczyzny, jednak w odpowiedzi uslyszal tylko bolesne 'Odwal sie'. To go zdenerwowalo. Na pewno nie takiej odpowiedzi sie spodziewal. Zasepil sie mocno i zacisnal zeby, wracajac do sledzenia durnego programu informacyjnego. Oproznil butelke i rzucil ja na kanape obok siebie.
- Wez to zabierz, chce tu usiasc. - uslyszal glos kobiety i jeszcze bardziej w nim sie zagotowalo. Zabral jednak poslusznie szklo i odstawil je na stolik, a Vicki z westchnieciem opadla na siedzenie.
- Nie mam juz do was sily.
- Do jakich 'nas'?
- Do was. Do facetow. Nie rozumiem was. Nie rozumiem Tomo. Jestesmy razem, a ciagle nie umiemy sie dogadac...
- Prosze, daruj. Sluchanie o tym jak nie uklada wam sie w zwiazku jest ostatnim czego chce. - mezczyzna marszczac brwi wstal i skierowal sie do kuchni.
- Jak bierzesz piwo, to wez tez dla mnie, prosze.
W lodowce znalazl ostatnia butelke. Odkapslowal ja i przyblizyl do ust. Upil spory lyk i dopiero wtedy wrocil do Bosanko. - Trzymaj. Ostatnia butelka.
- I oczywiscie musiales wypic polowe. No pewnie. Nie bylbys wtedy soba, prawda?
Shannon usiadl ciezko na kanapie, ale zaraz sie z niej podniosl. - Ruszaj sie, jedziemy do marketu.
- Co?
- Chcesz piwo, to najpierw trzeba je kupic, tak?
- Przeciez piles, nie mozesz tak jechac.
-Nie marudz, zbieraj sie. Inaczej wroci twoj paskudny mezczyzna i znow sie bedziecie klocic.
Vicki juz otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale zaraz je zamknela. Wstala z kanapy, oproznila butelke i postawila ja na stole. - Chyba sie co do ciebie mylilam. Gdy chcesz gadasz jak nalezy.
- Po prostu jestem dobrze wychowany.
Kwadrans pozniej para siedziala w samochodzie mezczyzny, Shannon za kierownica, Vicki na siedzeniu pasazera. Wyjatkowo nie miala zapietych pasow, podobno cos w mechanizmie sie popsulo. - O co sie boisz? Za dziesiec minut bedziemy w sklepie, nic ci sie nie stanie.
- Dobra, ale moze bys troche zwolnil. Jedziesz prawie dwiescie na godzine.
- Denerwujesz mnie. To sportowy woz, nie da sie go inaczej prowadzic.
- Zwolnij, Shannon! Cos sie moze stac!
- Jak juz, to tylko tobie, dziwko...
Chwila, moment, pisk opon, huk i dym unoszacy sie dwa metry nizej z rozbitego samochodu.
*
- Tomo, to byl tylko wypadek!
- Tylko wypadek?! Shannon, jestes popierdolony?! Vicki o malo nie umarla! Jest w bardzo ciezkim stanie, a to wszystko jest tylko twoja wina! I ty mi mowisz, ze to byl tylko wypadek?!
- Uspokoj sie, rozumiesz. Uspokoj! Nic sie nie stalo, ona z tego wyjdzie. A nawet jesli nie, to przeciez masz mnie, ja zawsze przy tobie bede.
- Ale ja ciebie nie potrzebuje! Nie tak jak Vicki! Zrozum, to co miedzy nami bylo juz dawno wygaslo, umarlo! Uwazalem cie za przyjaciela, ale po tym co sie stalo nie chce cie znac. Wynos sie. No juz!
Shannon byl zdruzgotany. Nie tak to mialo wygladac. Wypadek nie byl upozorowany, oczywiscie, ze nie, ale dobrze by sie stalo, gdyby ktos z niego zostal wyniesiony w czarnym worku. Albo on, albo Bosanko. Wtedy sytuacja bylaby jasna, a wybor prosty. A tak? Chorwat wybral pokiereszowana, juz nie tak piekna jak kiedys kobiete, a swojego najlepszego, dlugoletniego przyjaciela i jednoczesnie kochanaka znienawidzil od tak, jak od pstrykniecia palcami. To bylo nie fair.

*
Epilog.

Po tych ostatnich niechcianych odwiedzinach, Shannon juz wiecej sie nie pojawil w zyciu Milicevicia, odtracony i zraniony. Gitarzysta odszedl z zespolu, co bylo od razu wiadome, ale nie od razu zaakceptowane. Jared probowal go zatrzymac, jednak mezczyzna byl nieugiety. Vicki stala sie dla niego najwazniejsza, tylko ona sie liczyla.







____________________________________________________


Dobra, jest. Troche sama sie zakrecilam na tej osi czasu, ale jakby ktos mial pytania, o co chodzi, co sie kiedy dzieje i jaki jest tam czas/rok, to ja chetnie wytlumacze. Od tego jestem.
To Shomo tez takie niewyrazne i przewijajace sie w tle, ale i do tego dojdzie, ze shot  bedzie wrecz ociekal tym paringiem. Na razie jest tak jak jest.
PS. To cudne Obecnie plasuje sie gdzies w 2009 roku, tak btw.

niedziela, 10 marca 2013

Ja to wiem, Tomo.

Byl pozny wieczor. Umiesniony brunet siedzial w glebokim fotelu i sciskal w dloni  oprozniona do polowy butelke wodki. Na stole przed nim lezala zaklejona koperta. Adresatem byl Shannon Leto, nadawca Tomo Milicevic. Mezczyzna, wlasciciel listu, wpatrywal sie w niego zmeczonym wzrokiem, do polowy przyslonietym coraz ciezszymi powiekami. Nie wiedzial, czy otworzyc koperte, czy nie. Nie znosil tych wiadomosci, ktore Tomo co jakis czas zostawial w jego skrzynce.
Znow podniosl butelke do ust i upil kolejny lyk piekacego trunku.Wodka przyjemnie rozgrzewala i blogo mulila umysl, zatrzymujac wszystkie niepotrzebne mysli. W koncu wzial do trzesacej sie reki koperte i rozerwal ja, zupelnie nie patrzac na to, czy przy okazji naruszy sam list, czy nie. Rozlozyl kartke i staral sie skupic wzrok na skaczacych literach. Korespondencja nie byla dluga, ledwo trzy zdania, krzywo nakreslone atramentem.
 'Tesknimy za toba. Wciaz czekamy na twoja chec spotkania sie z nami. Nie mozesz sie tak zamykac ze swoimi problemami, przeciez masz nas.'
 Shannon prychnal pijackim smiechem. Niewiele myslac zgniotl w dloniach papier i cisnal kulke przez pokoj. Szczera obojetnosc zbudowana alkoholem zaczela kruszec i mezczyzna na nowo zostal zaatakowany uczuciami. Smutkiem, zloscia, poczuciem swojej winy i beznadziejnosci. W takim przypadku jedyne, co Leto mogl zrobic to tylko dopic wodke i przeszukac barek, a nuz znajdzie sie tam jeszcze jedna butelka.
Zakaszlal, gdy juz caly napoj przelal sie po jego gardle, a szklo poszybowalo przez pokoj, roztrzaskujac sie z hukiem na przeciwleglej scianie.

***

Pol roku wczesniej.


- Shannon, kurwa, wstawaj. Ogarnij sie!
W pokoju panowal polmrok spowodowany zaslonietymi zaluzjami, smierdzialo kwasnym moczem i tanim alkoholem. Tomo chodzil naprawde wkurzony po sypialni, zbierajac rozrzucone butelki i puszki po piwie. Byli juz spoznieni, najdalej jak za pol godziny wszyscy troje mieli zasiasc w studiu i kontynuowac prace nad nowa plyta.
Jared od tygodnia byl w stanie totalnej wscieklosci. Razem z zespolem dostawali coraz to nowsze propozycje grania koncertow na letnich festiwalach w Europie, a czwarty krazek, ktory mieli wtedy promowac, jeszcze nie byl skonczony. Co prawda brakowalo w nim szczegolow, ostatnich detali, moze dwie, trzy piosenki byly jeszcze do dogrania, poprawienia. Jednak mlodszy Leto byl perfekcjonista. Chcial zeby ten album byl jednym z najlepszych , a to co on chcial osiagnac w branzy muzycznej bylo zawsze najwazniejsze i musialo sie pokryc z rzeczywistoscia. Tak wiec Jared siedzial dniami i nocami, spiewal, gral na gitarze te partie, ktore tylko potrafil. Jednak nawet on nie byl w stanie robic wszystkiego w zespole. Perkusji nie dotykal, ta nalezala do jego starszego brata, byla jego prywatna swietoscia, jego ukochana. Caly problem polegal w tym, ze jej wlasciciel od kilku juz dni na niej nie bebnil, tylko zamykal sie w swoim pokoju i pil. Powody, ktore wymyslal i wmawial czekajacemu pod drzwiami Tomo byly rozne, lecz skutek zawsze ten sam - Leto zasypial w kaluzy wlasnych wymiocin, totalnie odciety od rzeczywistosci. Gdyby nie to, ze Milicevic jako tako sie o niego martwil, perkusista nic by nie jadl i swoje potrzeby fizjologiczne zalatwialby w lozku. Kiedy to sie stalo, ze znany i pozadany przez tysiace kobiet Shannon tak sie stoczyl? Nikt nie wiedzial, a sam Leto nie staral sie niczego wyjasniac. Uwazal, ze nie jest nikomu nic winien, a jego zycie i to co z nim robil nie powinno innych interesowac. Nie przejmowal sie terminami wytworni, obietnicami, jakie na wpol trzezwo skladal, prosbami Tomo i wrzaskami Jareda. Wielokrotnie szarpal sie z bratem, a telefony od swojej matki juz zupelnie przestal odbierac.
Shannon zamykal sie w skorupie. Byl tylko on i alkohol.
Nie od dzis wiadomo bylo, ze mezczyzna lubil sobie wypic. Znal jednak umiar. Az do teraz.
Tomo znow zaklnal siarczyscie i z impetem wrzucil trzymana butelke do przepelnionego kosza na smieci. Zerwal ze starszego Leto koldre i zaczal szarpac jego ramie, silnie, natarczywie.
- O chuj ci chodzi... Wynos sie stad! - mezczyzna wtulil zarosnieta twarz w poduszke, chowajac sie przed ta odrobina swiatla, ktora zaatakowala jego oczy, a moze i przed calym swiatem.
- Nie. Nie wyjde stad, poki mi w koncu nie wytlumaczysz, co sie wlasciwie dzieje. Dlaczego od dluzszego czasu zachowujesz sie jak zwykly kutas? Zajmuje sie toba, jak cholernym dzieciakiem, naleza mi sie jakies wyjasnienia! - jeszcze chwila i Chorwat na sile wyciagnalby Shannona z lozka tylko po to aby dac mu w ryj. Kipial ze zlosci, ale przede wszystkim chcial sie dowiedziec, co bylo przyczyna tego zachowania jego przyjaciela. Milicevic dlugo stal nad poslaniem i przygladal sie perkusiscie z rosnacym zrezygnowaniem. Juz zupelnie stracil nadzieje na jakiekolwiek slowo od mezczyzny. Odwrocil sie i ruszyl do wyjscia, po drodze kopiac pusta puszke.
- Stoj. Zamknij drzwi i wroc tu, prosze.
Gitarzysta nie spodziewal sie tej prosby, ale wykonal ja niezbyt chetnie. Usiadl na zawalonym ubraniami fotelu i spojrzal na kumpla. - Co jest? Opowiesz mi w koncu?
- Tak, zamknij sie. Mysle co mam ci powiedziec i jak. Chce zebys wszystko zrozumial i nie wzial mnie za idiote.
- Juz cie za niego uwazam, nie masz sie co przejmowac.
Shannon krotko i jakby malo swiadomie kiwnal glowa, przyznajac mu racje. Rozejrzal sie po panujacym w pokoju burdelu i usmiechnal sie kwasno. - Mam corke, wiesz? - odezwal sie w koncu, lecz jego glos nie byl przepelniony radoscia, a gorzkim zalem i jakby pretensja. Tomo wytrzeszczyl oczy ze zdumienia. Owszem, to sie zdarzalo w zespolach muzycznych, ze ich czlonkowie czesto i gesto rozsiewali swoje nasienie gdzie popadnie, z ktorych czasem rodzily sie niechciane i nieznane przez swoich ojcow dzieci. Nigdy jednak nie przypuszczalby, ze taka sytuacja moze spotkac ktoregos z jego kumpli z zespolu. - Gratulacje. - chrzaknal krotko, nie bardzo wiedzac, jak prawidlowo zareagowac. - Mam nadzieje, ze urode odziedziczyla po matce, nie po tobie.
- Jestes glupi. - stwierdzil Leto blyskawicznie, ale Chorwat widzial, ze jego napieta z nerwow twarz lagodnieje.
- Ile corka ma lat?
- Niedawno skonczyla trzy lata...
- Czekaj, czekaj, a skad wiesz, ze to twoja corka? Moze jakas mloda laseczka, z ktora kiedys spales, cie wrabia, zebys musial alimenty placic. - slowa Milicevicia brzmialy calkiem logicznie i wielu mogloby mu przytaknac, zgadzajac sie z nim. Shannon jednak stanowczo pokrecil glowa. - To jest moja corka. Ja to wiem, Tomo.
- No a matka... Ah, tak. - mezczyzna zamilkl, w myslach laczac wszystkie fakty w  jedna calosc. - To Sarah jest jej matka, prawda?
Sarah Joplin, zwyczajna dziewczyna z San Diego przez pol roku byla w zwiazku z Shannonem. To byl najdluzszy zwiazek mezczyzny i moze nawet jedyny tak powazny. Poznali sie cztery lata wczesniej po koncercie. Wyszli razem z imprezy i przez nastepne szesc miesiecy nie odstepowali sie ani na krok. Leto nie kryl sie ze swoim zwiazkiem, widac bylo, ze to prawdziwa milosc. Az pewnego dnia Sarah po prostu zniknela. Shannon nie odpowiadal na pytania z nia zwiazane, nikt nic nie wiedzial. Poza samym perkusista.
- Tak, Sarah jest jej matka. A ja jestem ojcem. - mezczyzna gryzl sie przez chwile z zamiarem powiedzenia calej prawdy przyjacielowi, az w koncu westchnal cicho i podjal opowiesc. - Zaszla w ciaze na krotko przed naszym rozstaniem. Wlasciwie ta ciaza byla powodem zerwania. Zachowalem sie jak dupek, nie chcialem, zeby czyjes istnienie bylo zalezne ode mnie. Balem sie... - wyszeptal i przestal mowic. Patrzyl na Tomo i czekal na jakies slowo z jego strony. Na to az przyjaciel zmiesza go z blotem, zwyzywa od najgorszych za to, co juz sie stalo, lub po prostu wstanie i wyjdzie, nie chcac miec zupelnie nic z nim doczynienia. Milicevic jednak nadal siedzial na swoim miejscu, nie odzywal sie i czekal na ciag dalszy wypowiedzi Shannona. Wiec Leto po krotkiej chwili znow zaczal mowic. - Odkad zerwalem z Sarah nie widzialem jej ani razu. Ani jej, ani dziecka. Wysylalem jej pieniadze, chociaz nigdy mnie o nie nie posila. Na poczatku nawet mi je odsylala. Moze nawet nigdy bym sie nie spotkal z nimi, moze za pare lat zupelnie bym zapomnial o tym, co sie stalo miedzy nami. Ale jakis miesiac temu dostalem list ze szpitala. Nawet nie od niej, tylko od lekarza. Pisal mi w nim, ze mala jest chora. Bardzo chora. Prosili mnie o to, zebym poddal sie badaniom sprawdzajacym, czy moge zostac dawca...
- Dawca? Na co zachorowala twoja corka? - Tomo wtracil sie, jakby sie obawial, ze ta kwestie perkusista moglby przegapic. Nagle zorientowal sie, ze oczy przyjaciela przesloniete sa jakby szklana zaslona z lez.
- Ostra bialaczka szpikowa. Poddalem sie badaniom, wynik wyszedl negatywny. Nie moge byc dawca dla malej. A szanse na jej przezycie z dnia na dzien nikna. Ona jest taka mala... - mezczyzna nie wytrzymal, glos mu sie zalamal, a po policzkach poplynely lzy. Chorwat nadal nie wiedzial jak zareagowac, ale teraz juz wiecej rozumial. To dlatego Leto staral sie zapic wszystkie swoje problemy. Nie mogl nikomu sie wyzalic, nikt nie zwrocil uwagi, ze cos go gryzie, wiec siegal po wodke. Kiedys, we wczesnej mlodosci Milicevic robil podobnie. Wybieral alkohol i narkotyki, zamiast rozmowe z kims bliskim. Jednak on nigdy nie byl w takiej sytuacji jak jego przyjaciel. On nie mial malutkiej coreczki, ktora umierala. Mezczyzna staral sie przelknac wielka gule, ktora nagle pojawila sie w jego gardle.
- Lekarze maja nadzieje, ze znajdzie sie dawca, ze mala z tego wyjdzie. Tez mam taka nadzieje. Tylko tak troche sie zalamalem... Nie wiedzialem, co mam robic. Bo nic nie moge zrobic, rozumiesz? Nic.
Zapadla cisza, Shannon cicho podciagnal nosem i niezdarnie podniosl sie z lozka. Chwycil stojaca na szafce nocnej puszke piwa, ta jednak okazala sie byc pusta. Odstawil ja z powrotem i wyciagnal spod lozka plecak. Znalazl ostatnia puszke z chmielnym napojem. Otworzyl ja i na poczatku podal przyjacielowi, ktory bez slowa ja wzial i upil spory lyk. Puszka chwile przechodzila z reki do reki, az ostatecznie zatrzylama sie u perkusisty. - Jestem zalosny.
- Nie jestes. Ale to wszystko trzeba wyjasnic Jaredowi...
- Co trzeba mi wyjasniac? Dlaczego nie ma was na probie? Shannon, czy dzis laskawie bedziesz w stanie zabrac swoj tylek do tej jebanej roboty? - w drzwiach jakby na zawolanie pojawil sie mlodszy Leto ze szczera zloscia wypisana na twarzy i nieodparta checia wdania sie w klotnie. Cala sytuacje uratowal Milicevic. - Wlaz, musimy porozmawiac.

***

Shannon znalazl w barku ostatnia butelke wodki. W lodowce mial jeszcze trzy puszki piwa i pol butelki wina. Bedzie musial zrobic zapasy. Dlugo bez alkoholu nie wytrzyma. Ostatnio w pelni trzezwy byl poltora miesiaca temu, na pogrzebie malej Camile Leto. Dziewczynka nie doczekala sie swojego dawcy i zmarla. Tego dnia, po pogrzebie Shannon po raz ostatni widzial sie z matka dziecka, ze swoja matka, bratem, Tomo i reszta przyjaciol.
W kwestii nagrywania plyty zespol zatrudnil innego perkusiste, aby ten mogl dokonczyc partie starszego Leto. Jared byl przekonany, ze jak teraz da swojemu bratu spokoj, to do czasu pierwszego koncertu w czerwcu, ten wroci do siebie i bedzie mogl znow grac z reszta chlopakow. Nie wiedzial, jak bardzo sie myli.
Leto wyciagnal z szafki przy lozku proszki, ktore przepisal mu psychiatra na pierwszym i jedynym ich spotkaniu. Juz wtedy kategorycznie stwierdzil, ze ich nie uzyje. Wcale nie chcial sie uspokajac tabletkami. Wolal alkohol. Nagle zasmial sie glosno, histerycznie wrecz, zdajac sobie sprawe, ze przeciez moze polaczyc te dwie rzeczy. Swoj ukochany alkohol i te wszystkie prochy, ktore tak uparcie wciskal mu ten pierdolony lekarz. Wtedy caly swiat da mu spokoj. Nikt nie bedzie pisal smiesznych listow, pelnych klamstw, nikt nie bedzie do niego dzwonil  i nagrywal sie bez przerwy na sekretarke - chociaz i tak bylo to niemozliwe odkad Leto przestal na biezaco sprawdzac i usuwac wiadomosci - wreszcie dadza mu spokoj. A i mala Camile nie bedzie mu sie noc w noc snila. Blada, lysa dziecinka, sciskajaca w chudych ramionkach wyplowialego, rozowego misia. Misia, ktorego kiedys dawno Shannon podarowal swojej ukochanej dziewczynie, matce coreczki.
Nie, niech to wszystko sie juz skonczy.
Leto nie wiedzial kiedy zaczal plakac. Wysypal wszystkie pigulki na stol i usiadl w fotelu. Odkrecil butelke i napil sie, aby sie uspokoic. Lzy jednak nadal plynely. Mezczyzna wkladal do ust pojedynczo tabletki i kazda polykal, zapijajac je wodka. Po ostatniej bialej pastylce i butelka zostala oprozniona. Shannon chwile siedzial, czekajac az ogarnie go rozluznienie i blogi spokoj. Zatesknil jednak za procentami. Byl przeciez alkoholikiem. Tak, teraz mogl to przed soba samym przyznac. Upadl na samo dno i juz nic nie bylo w stanie go stamtad wyciagnac, a to co moglo go jeszcze bardziej zakotwiczyc to zwykla puszka piwa, ktorej tak teraz pragnal. Zsunal sie z siedzenia na podloge i jak slepiec, na kolanach ruszyl w strone kuchni. Nie byl nawet w polowie drogi, gdy po prostu upadl bezwladnie na dywan. Zasnal i juz nigdy wiecej mial sie nie obudzic.




____________________________________


Tak. Dzis nie ma Shomo. Poczatkowo shot mial wygladac zupelnie inaczej i mial byc zupelnie o czym innym. Ale wyszlo jak wyszlo, czyli po mojemu.