piątek, 8 kwietnia 2016

Była ciemna, burzliwa noc.

Gwoli wyjaśnienia: praca była pisana w dwóch etapach na zajęcia, na przedmiot o przepięknej nazwie 'warsztaty pisarskie'. Zadanie polegało na napisaniu krótkiego opowiadania (jedna strona A4), zaczynającego się od zdania 'Była ciemna, burzliwa noc'. Historia dowolna, taka totalnie nasza. Okay, challenge accepted. Opowiadanie jest.
Na następne zajęcia dostaliśmy polecenie, aby przekształcić naszą pracę na pisaną w 1. osobie l.p.(bądź na odwrót - twoja praca jest w 1. osobie to piszesz w 3.), jednakowoż udało mi się od tego wymigać po prostu tej pracy nie pisząc i nie przychodząc na zajęcia (oj, ja niedobra).
Ostatnią ingerencją w tekst miało być napisanie opisu naszej postaci (jedna strona A5). Opis ten powstał dziś rano na okienku, w mieszkaniu koleżanki z roku, przy kubku kawy i ploteczkach. Kasia, jeśli jakimś cudem to czytasz - pozdrawiam Cię serdecznie! Moją Żabcię i Bartosza również.
Cały tekst wygląda, jak wygląda i jest, jaki jest. Został doceniony zarówno przez wykładowczynię, jak i przez innych studentów, jestem z tego tekstu - a raczej dwóch - bardzo dumna i myślę, że podejmę się tego zadania, które początkowo olałam, czyli przekonstruowania pracy na 1. osobę.
A Wy co o tym myślicie? Dajcie znać w komentarzu i miłej lektury!



Była ciemna, burzliwa noc. Mały Timmy siedział przy oknie i z rosnącym niepokojem oglądał trzęsące się na wietrze gałęzie drzew, które jeszcze jego pradziadek posadził tutaj w czasach swojej młodości – przynajmniej tak mu zawsze mówiła babcia. Chłopczyk ustawił na parapecie garstkę ołowianych żołnierzyków i zamierzał się nimi bawić tak długo, aż wróci mama. Mama Timmy’ego pracowała na pełny etat w fabryce obuwniczej i mały rzadko widywał ją w domu. Zazwyczaj siedział z babcią i starszym bratem, Paulem. Paul miał już piętnaście lat i był prawie-dorosły, nie chciał się bawić z takim dzieciakiem, jak Timmy. Ale to od niego Timmy dostał żołnierzyki, duże pudło klocków lego i wielkiego, pluszowego niedźwiedzia, Pana Boba. Timmy miał jeszcze wyścigowego resoraka i trzy gry planszowe, które co niedzielę rozkładał na stole w kuchni i zmuszał całą rodzinę, aby z nim grała do późnego wieczora. Oczywiście, zawsze wygrywał Paul, nigdy nie dawał forów młodszemu bratu. Ale Timmy nie gniewał się na niego. Bardzo lubił te niedzielne wieczory i z anielską cierpliwością czekał na nie cały tydzień. W zimie, po Nowym Roku mama zawiesiła mu nad łóżkiem ogromny kalendarz z piłkarzami i chłopczyk codziennie skreślał mazakiem dni, które zostały do niedzieli.
Timmy nie był już takim małym dzieckiem. Znał się na zegarku, umiał płynnie wyrecytować wszystkie dni tygodnia i nazwy miesięcy, nie potrzebował już czterech kółek w rowerze i w przyszłym roku na jesień miał pójść do szkoły. Timmy był duży i mimo tego, że fluorescencyjne wskazówki zegara z lampką, który stał na półce przy łóżku, wskazywały już za dwadzieścia jedenastą, nadal dzielnie siedział na parapecie i wypatrywał mamy.
Na dworze lał deszcz i okropnie wiał wiatr. Uliczna latarnia zaczęła migotać, a po karku chłopca spłynęła strużka potu. Co to ma być za strach? Nie wolno się bać! Przecież nic się nie dzieje, to tylko burza. A może pójść do babci i spytać, kiedy mama wróci? Nie, lepiej nie. Jak będzie tu siedział i grzecznie czekał, to za chwilę ją wypatrzy na chodniku, tuż obok domu państwa Presleyów. Pan Presley był starszy od mamy i w lecie robił bardzo dobre hot-dogi z grilla, a pani Presley miała obsesję na punkcie kotów – przynajmniej tak mówił Paul. Timmy wiedział, że sąsiedzi mieli psa, starego wilczura Ernesta, ale o kotach nic nigdy nie słyszał. Może Paul się mylił? Babcia zawsze powtarzała, że Paul gada jak potłuczony, cokolwiek to znaczy. No ale gdzie ta mama? Wszyscy w domu już śpią, Timmy też powinien.
Jeden z żołnierzyków przewrócił się i spadł z parapetu. To Timmy go zrzucił czy sam spadł? Dziwne. Ale Timmy już go nie podniósł, właśnie zauważył dziwny ruch na końcu ulicy. Ktoś tam był i chyba właśnie zmierzał w stronę domu. Tylko kto to? Mama? Nie, ona by się tak nie skradała. Timmy przysunął się bliżej okna. Na szybie pojawiła się wilgotna para z jego płytkiego oddechu. Po plecach znów popłynął pot. Ten ktoś był coraz bliżej, tylko kim on był? Czy to człowiek, a może zwierzę? Nieee. To był chyba… żołnierzyk? Tak, chyba jego ołowiany żołnierzyk się skradał pod dom. Ale czy to prawda? Paul mówił, że takie rzeczy dzieją się tylko w horrorach i w strasznych snach. Może Timmy śpi?

- I jak, panie doktorze? Jak z naszym chłopcem?
- Nie będę owijał w bawełnę. Nie jest dobrze. Podejrzewam obumieranie mózgu.
- Ile to może potrwać?
- Zlecę zrobienie kolejnych badań. Jeśli moja diagnoza się potwierdzi, zaczniemy odłączać aparaturę wspomagającą funkcje życiowe. Myślę, że za tydzień będzie po wszystkim.
- A jeśli w tym czasie Timothy się wybudzi?
- Wtedy ogłosimy cud. Wszystkie gazety będą o tym pisały. Już widzę te nagłówki „Chłopiec wybudził się ze śpiączki po przeszło piętnastu latach”.
- Trzeba będzie go na nowo uczyć wszystkiego, po raz drugi się narodzi.
- Tak, tylko kto przy nim wtedy będzie? Pani? Personel szpitalny? Niedołężna babcia, która piętro niżej z dnia na dzień gaśnie? Czy ten Paul, który ledwo co wyszedł z więzienia? Matka Tima już na niego czego u boku Najwyższego. Dla niego najlepiej będzie, jeśli umrze.


***

Opis postaci:

- Panie doktorze, czy to już?
W sali było cicho, jedynie szmer wielkiej maszyny stojącej przy łóżku zakłócał ogólny spokój. To było lato – duszno, gorąco i parno. Zbierało się na burze. Małe, denerwujące owady bez pardonu wdzierały się przez otwarte okno i wściekle bzyczały pod sufitem. Gruby mężczyzna w śnieżnobiałym kitlu wyciągnął chusteczkę i wytarł lśniące od potu skronie, następnie złożył kawałek materiału i schował do kieszeni spodni. Odchrząknął krótko i patrząc w jakiś znany tylko sobie punkt na ścianie, powiedział:
- Tak, to już. Nie ma sensu tego przeciągać. Pójdę to udokumentować. – i wyszedł.
            W pomieszczeniu została pielęgniarka i ciało na łóżku. Ciało nie poruszało się. Po prostu leżało, było. Był to ewidentnie męski osobnik. Ile miał lat? Według szpitalnej dokumentacji trzydzieści osiem. Zupełnie nie wyglądał na swój wiek. Wyglądał dużo starzej. Miał dłuższe, wypłowiałe włosy i kilkudniowy, siwy zarost na zapadniętych policzkach. Był chudy i blady. Tak blady, że cienkie, niebieskie żyłki na jego twarzy i szyi widoczne były gołym okiem. Co do oczu, miał je otwarte. Naturalnie – nie widzące, ale otwarte. Niegdyś zielone tęczówki teraz były pokryte gęstą mgłą. Sine usta ściągnięte w cienką kreskę.
            Jeśli mowa o jego wnętrzu – były czasy, kiedy wnętrze było bogate, zdrowe i żywe. Teraz wszystkie funkcje życiowe podtrzymywały maszyny. Oddychanie, obieg krwi po organizmie, wydalanie – człowiek-robot. Posiłki w postaci płynnej w kroplówkach. Respirator. Specjalny worek połączony z jelitem grubym na ekskrementy.
            Mózg? Ten fizycznie był w czaszce, ale co się działo w jego wnętrzu? Może nadal pojawiały się wspomnienia ołowianych żołnierzyków i gier planszowych? Może ciągle rozważał nad wielką, czarną postacią zza drzew na wprost okna w dawnym domu? Może zastanawiał się, który dzień w kalendarzu skreślić?
            Pielęgniarka powoli zaczęła odłączać maszynerię. Szum ustał, muchy nadal krążyły wokół lampy. Odezwała się burza, na niebie pojawił się pierwszy błysk piorunu. Timmy-robokop umierał w ciszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz